Dodatek odautorski
Niektórym ludziom natura sama otwiera drzwi prowadzące w wyższe światy, inni muszą na tę chwilę ciężko pracować, nierzadko całe życie, ale dla większości są to stany całkowicie obce i częstokroć... niepojęte. Ja, na swoje nieszczęście, należę do tej niefortunnej pierwszej grupy i wbrew opinii większości poszukiwaczy wcale się z tego nie cieszę. Swoista dwoistość natury, przeczucie wiecznego i nieuchronnego, wyalienowanie i śmieszność, ustawiczna walka z emocjami i zrujnowany układ nerwowy -- oto ciężary, jakie gięły mi kark przez lata. Traktowany trochę jako dziwoląg, trochę jako człowiek mówiący od rzeczy, przyzwyczaiłem się ostatecznie do odmienności, jaka męczyła całe moje życie od najmłodszych lat.
Wyrastając w małomiasteczkowym środowisku, siłą rzeczy wyrastałem pod murem ignorancji. Chcąc uchodzić za normalnego, godziłem się na ustępstwa, które dzisiaj mogę jednoznacznie nazwać obroną. Wszyscy wiemy, jak traktuje się człowieka, który robi rzeczy inne niż pozostali, który mówi językiem wyobraźni i widzi rzeczy niedostępne oku współbraci. Czy urodziłem się z takimi zdolnościami, czy rozwinął je we mnie przypadek -- było to dla mnie bez znaczenia. Czułem się inny, byłem też tak odbierany i z tego powodu, jako dziecko, wiele wycierpiałem.
Nie chodziłem do żłobka ani do przedszkola. Kiedy matka zostawiała mnie z obcymi, ryczałem do utraty tchu, bez przerwy. Dlatego cały okres przedszkolny spędziłem w dwupokojowym mieszkaniu czynszowym, usytuowanym na trzecim piętrze w górskiej miejscowości leżącej opodal Wałbrzycha. Rodzice wychodzili do pracy wcześnie, wracali wieczorami. Ojciec pracował ciągle, tylko matka, kucharzująca w pobliskim sanatorium, wpadała za dnia zobaczyć, czy nic złego się ze mną nie dzieje. Robiła to na zmianę ze swoją siostrą, a moją najukochańszą ciotką Genowefą.
Mały, zostawiony sam sobie, uczyłem się przesypiać zły czas osamotnienia. I marzyłem... marzyłem o wszystkim, o czym tylko może marzyć kilkulatek. A kiedy ogarniała mnie bezkresna nuda, bawiłem się klockami i godzinami wyglądałem przez okno. W tych czasach niewielu posiadało telewizor, a gdyby moich rodziców byłoby i na niego stać, to obawiam się, że z obawy o zagrożenie porażenia prądem -- stałby nieczynny. Nawet radio spoglądało na mnie z półki głuche jak pień. Więc jak powiedziałem: w krótkim czasie poznałem każdy centymetr mieszkania, każdy wir krążącego w pokoju powietrza. Innymi słowy, brak aktywnych zajęć wprowadzał mnie w niepokojące stany zawieszenia świadomości, zapominania o rzeczywistości, które nierzadko kończyły się niechęcią na widok powracającej z pracy matki, tego nadciągającego źródła zamętu: ruchu i hałasu. Aż nastał pamiętny dzień. Dzień kontaktu z nieznanym.
Jak to miałem w zwyczaju, do oporu wylegiwałem się w łóżku, dumając o tym i owym, gdy nagle moją uwagę przykuł odgłos zbliżających się korytarzem kroków. A trzeba wiedzieć, że przegłos murów kamienicy do dzisiaj wystawia niechlubne świadectwo jej budowniczym. Każdy, czy to na górze, czy to na dole, doskonale orientuje się w ruchu całego mieszkającego tam ludzkiego żywiołu. Niemniej te kroki, tak podobne do innych, były przeznaczone tylko dla moich uszu. Wiedziałem o tym od samego początku, od chwili, gdy rozpoczęły swą głośną wędrówkę na parterze. Strasznie się bałem. Schowany pod kołdrą, zastanawiałem się, dlaczego ani na chwilę nie cichną, dlaczego wciąż jestem sam i o co w tym wszystkim chodzi.
Kroki zachowywały niezmienny pogłos i rytm. Na ostatnim piętrze były tak samo wyraziste jak na parterze, tak samo miarowe i pewne. Wręcz przerażały nieustępliwym dążeniem do celu. Były tak osobliwie nienaturalne, że na wieczność zapisały się w mojej pamięci
Skulony pod pierzyną, wtopiony w poduchy, bezskutecznie usiłowałem zwalczyć niekontrolowane drżenie całego ciała. Kiedy przybysz przeniknął ścianę i z głośnym sapnięciem opadł na stojące opodal krzesło, serce skoczyło mi do gardła a płuca zamarły w bezdechu. Najbliższa godzina czy dwie były najdłuższymi godzinami w moim życiu. Ja, niczego nieświadome dziecko, czułem całym sobą, że oto stało się coś, co stać się nie powinno, i że tak na dobrą sprawę to nie wiem, czy jest to dla mnie korzystne, czy też nie. Jeszcze nie słyszałem opowiadanych wiele lat później historii o duchach i zjawiskach nadprzyrodzonych, a jednak wrodzony lęk przed nieznanym tryumfował. Mokry, zadyszany, cały rozgorączkowany i przejęty czekałem w napięciu na dalsze wydarzenia. Ale duch ani się nie odzywał, ani nie przybliżał. Trwał przyrośnięty do krzesła i astmatycznie zasysał powietrze, jakby miał zadyszkę. O jakże byłem mu w duchu wdzięczny za te niezmienne oddalenie, za tę umowną granicę trwania przy zdrowych zmysłach.
Sądzę, że to doświadczenie było jednym z trzech najważniejszych w moim życiu, ale z pewnością to ono wszystko zapoczątkowało. I to ono mogło odblokować obszary mózgu odpowiedzialne za postrzeganie pozazmysłowe. Mogło, ale nie musiało. Dopiero po trzydziestu pięciu latach dowiedziałem się, iż to spotkanie, niekoniecznie w tej formie, było dużo wcześniej zaplanowane.
Już kilka dni później mieszkanie zapełniło się niecodziennym towarzystwem, a samotne dni odeszły w niepamięć. Malutka skrytka na poddaszu stała się furtką prowadzącą w zaświaty. Przechodziły przez nią wśród stojących tam garnków i zasuszonej kiełbasy trzy skrzaty wielkości małego dziecka i czasami, choć rzadko, Alfe, Pani Łąk Zalesionej Doliny, jak zwano po tamtej stronie cały ten podgórski rejon. Wyjście tunelu znajdowało się na diabelskiej przełęczy, jak nazwałem po kilku latach przejście prowadzące między skałami na szczycie góry opodal przedszkola, gdzie prowadził szlak do schroniska "Andrzejówka". Nigdy nie pozwolono mi skorzystać z tego pomostu zawieszonego między dwoma światami, choć kiedy nieco dorosłem -- bez obaw ukazano mi ów transkomunikacyjny punkt. Sądzę, iż poruszanie się tunelem było i jest niemożliwe dla człowieka, czego wówczas nie przyjmowałem do wiadomości, podejrzewając raczej, iż niemożliwość ta ma raczej charakter naturalny.
Mimo ostrzeżeń podjąłem próby przekonania rodziców o istnieniu niewidzialnych przyjaciół. Lekceważenie dobrych rad leśnych duszków, na różne sposoby odradzających wyznanie sekretu, skończyło się silną nerwicą. Tak czy owak tajemnice świata przyrody skryły się w mroku mojego osobistego sekretu. Zakończyły zaś w chwili pójścia do szkoły. Z wiekiem, uwikłany w typowo ludzkie namiętności, traciłem z wolna kontakt z duszkami. Podejmowane wielokrotnie próby jego odtworzenia spełzły na niczym. Bardzo mnie to bolało, ale życie człowieka było jeszcze bardziej fascynujące. Wielokrotne przyrzekanie poprawy gubiło się gdzieś w znoju dnia codziennego, popieląc w zapomnieniu echo spotkań z nieznanym.
I tak z czasem przestałem wierzyć w możliwość własnej poprawy. Ciemna strona ludzkiej natury niejednokrotnie mieszała mi w życiu szyki, a złe myśli często brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Zastanawiałem się nawet, czy aby na pewno zasłużę po śmierci na zbawienie. Toteż wielkie było moje zdziwienie, gdy w czternastym roku życia dostąpiłem łaski pojednania z Panem Gór.
Był wakacyjny słoneczny ranek. Lekki wiatr odbijał się bezgłośnie od tła bezchmurnego nieba, po czym spadał w dół, delikatnie muskając szczyty choin, które zielonym kobiercem rozpościerały się pod moim wyciągniętym na "Baranim Łbie" ciele. Połączony ze słonecznym żarem chłód nagiej skały przywoływał w pamięci zapomniane chwile, kiedy to gnany tęsknotą za leśnymi przyjaciółmi porzucałem dom na kilka dni, by w górskich wyprawach odnajdywać miejsca ich pobytu. Czego szukałem: spokoju, bezpieczeństwa, sensu życia, przyjaźni? -- nie wiem. Może gnała mnie nieuzasadniona tęsknota za czymś tajemniczym, za czymś, co szarpało moją nutę pokrewieństwa z zaświatami? Niemniej i takie uproszczone tłumaczenie wystarczało, by pchać mnie do kolejnej tułaczki bez potrzeby dogłębnego uświadamiania sobie przyczyn takiego zachowania. Lanie i niezrozumienie w oczach rodziców były niczym w obliczu dążenia, które mną kierowało.
I stało się. Jak i w którym momencie, tego nie jestem pewien. Może zasnąłem, może pogrążyłem się w letargu, może spontanicznie, pod wpływem tajemnicy chwili, przeszedłem na drugą stronę istnienia... Dość powiedzieć, że kiedy odzyskałem świadomość, byłem już -- sam w sobie -- innym człowiekiem. Znajdowałem się we wnętrzu istoty Ducha Gór i mogłem oglądać świat jego wszystkowidzącymi oczami, przenikać żywą materię nieludzkimi zmysłami i nieludzką łagodnością pobudzać ją do rozwoju. Moja człowiecza natura została zdeptana, starta w proch, zniweczona raz na zawsze. Cały ból odrzucenia przez współbraci rozwiał się niczym czarna mgła, niczym niechciana szata, która od lat boleśnie uwierała w ramionach.
Mocą Pana Gór odnalazłem Alfe i X-a (ten jeden z trzech skrzatów używał imienia będącego kompilacją dźwięków i obrazów i nie jestem w stanie tego zapisać). Pozostali przyjaciele z wczesnego dzieciństwa odeszli dawno temu i wszelkie próby ich odszukania okazały się bezskuteczne. Także Alfe i X-a należało zostawić w spokoju. Oni również -- przez odrodzenie w sobie miłości do człowieka, tego dziecka, którym tak troskliwie się zajmowali -- musieli dla mnie umrzeć. W podarunku odziedziczyłem po nich część emocji, oni z kolei niewyzbywalnie wchłonęli niedoskonałą cząstkę mnie samego. Pamięć wspólnie spędzonego czasu gruntowała tę więź.
Leżałem na nagiej skale i czułem, że należało czekać i że tego czekania wcale nie można było określać ludzkim wyobrażeniem czasu. Stałem się samotny, a jednak wypełniony życiem po brzegi. Byłem zaspokojony. Łagodny i szanujący nieuchronny czas zmian. Pan Gór umożliwił mi wgląd w moją prawdziwą naturę. Zakończył bolesny okres poszukiwań i skierował całą energię na trwanie. Schodząc z gór wiedziałem, że mały Zbyszek umarł w objęciach snu. Do domu wracał z wakacji człowiek, który nie podniósł już ręki na młodszego brata, który aktywnie zajął się sportem i który rozsmakował się w poznawaniu natury człowieka.
Kolejnym modyfikującym postrzeganie świata wydarzeniem była tragiczna śmierć ojca. Ona z kolei pchnęła mnie w wiry astralu i ukazała światy wypełnione duszami oraz istotami niewiele mającymi wspólnego z człowiekiem, ale dzielącymi z nim wspólną czasoprzestrzeń życiową. Ponieważ odejście ojca nie jest wyłącznie moim osobistym doświadczeniem, a stanowi obszar uczuć całej rodziny, szanując te więzi i nie mając przez to moralnego prawa do publikacji tajemnic łączących rodzinę, pominę ten etap życia stosownym milczeniem. Napomknę tylko, iż to odejście ukochanej osoby jeszcze szerzej otworzyło mi drzwi w zaświaty. Ukierunkowało. Zwróciło uwagę na genetyczne predyspozycje.
Dwa kolejne lata stanowiły dla mnie prawdziwy przełom. Odkryłem w sobie zdolności radiestezyjne, mediumiczne i nieco bioenergoterapeutyczne. O ile z tych ostatnich rzadko korzystałem, o tyle te pierwsze wyczuliły mnie na świat wibracji i drogą pośrednią urzekły zagadką życia po śmierci. A muszę przyznać, że już pierwsze próby kontaktu ze zmarłymi przyniosły fascynujące doświadczenia. Wkrótce pojawiło się jasnosłyszenie i widzenie aury. Były to dla mnie odczucia nowe i szokujące, a wiedzę o nich, biorąc pod uwagę lukę wydawniczą w tamtych czasach, czerpałem wprost z astralu. Pewnie wielu zdziwiły moje opisy barw czakramów, ale w pewnym okresie swojego życia wiele temu zagadnieniu poświęcałem uwagi. Zrozumiałem też, jak niebezpieczne są zabawy z barwami i że są w ogóle niepotrzebne.
Podjąłem także próby regularnego przeprowadzania seansów, które gdzieś po roku umarły śmiercią naturalną, by odrodzić się znowu po latach z większym rozmachem. Informacje spisywane w ich trakcie posłużyły mi do napisania dość obszernej książki. Ta jednak trafiła do szuflady. Brak czasu z powodu coraz większej aktywności w hermetycznym kręgu podobnych wędrowników, z którymi widywałem się niemal codziennie, poświęcając na badania zaświatów każdą wolną chwilę, znacznie ograniczył moje edytorskie zapędy.
Prawdę powiedziawszy, to do współpracy z innymi nakłonił mnie sąsiad, znany miejscowy lekarz, który w tajemnicy prowadził skromne doświadczenia z hipnozą. Nie wdając się w zbędne szczegóły, powiem tylko, iż półroczne wspólne posiedzenia ukoronowane zostały stworzeniem aktywnej grupy pasjonatów, spośród których jedynie wspomniany Zygmunt (z powodów osobistych i braku autoryzacji zmuszony jestem używać pseudonimów) prowadził w miarę systematyczne notatki i każde spotkanie starał się podsumowywać w miarę logicznymi wnioskami. Dość szybko jednak wydarzenia nabrały takiego tempa i stały się tak niewiarygodne, iż nawet on ugiął się pod ciężarem własnej niekompetencji.
Naszą grupę stanowiło początkowo pięć osób: Zygmunt (lekarz), Robert (oficer MO), Agnieszka (szanowana wróżka), Robert II (prywatny przedsiębiorca) i ja. Z czasem na stałe wzmocnił nasze szeregi Bronisław (nauczyciel historii w szkole średniej) i Zofia (pracownica urzędu miejskiego). Całe to grono, pomijając wiele osób przewijających się rzadziej lub częściej przez dom Zygmunta, dotrwało w niezmienionym składzie do końca istnienia "Grupy Mateusza". Historia Roberta II, który jako jedyny nie wrócił z planu astralnego, zasługuje na oddzielne omówienie, chociażby z racji tego, iż był to jedyny tego typu przypadek na świecie, o jakim słyszałem. Wiele ciepłych słów należy się także Grzegorzowi, byłemu studentowi KUL-u, który początkowo bardzo aktywnie uczestniczył w naszych zebraniach. Dopiero sprawy rodzinne związane z przeprowadzką na odległy kraniec Polski rozluźniły nasze kontakty. Choć formy epistolarnej przyjaźni nabrały charakteru nie mniej aktywnego współuczestnictwa.
Czym zajmowała się Grupa Mateusza? Co nas tak bardzo nurtowało, że dla tych poszukiwań bez chwili wahania poświęcaliśmy cały wolny czas, a nierzadko i czas przeznaczony dla rodziny? Wbrew pozorom nie była to niczym nie uzasadniona chęć poznania świata astralnego, ale przede wszystkim gorące pragnienie poznania samego siebie. Duchy, religia, psychologia i psychotronika, medycyna naturalna, kabała etc. -- oto dopełnienie wizerunku istoty, którą zwykliśmy nazywać człowiekiem. W miarę spore fundusze, którymi dysponowaliśmy, umożliwiły nam prowadzenie obszernej korespondencji, kodyfikowanie ogromnej ilości materiału oraz odbywanie podróży, od Niemiec począwszy, a na Indiach skończywszy.
Na czym więc początkowo skupiała się nasza uwaga? Co nas inspirowało? Właściwie to wszystko i nic. Były święte prawdy i równie godne rozważenia ich zaprzeczenia. Były głosy "stamtąd" i im wtórujące podpowiedzi żyjących. To znaczy...? No cóż, były regresje hipnotyczne i wielce niewskazane zabawy z psylocybiną i LSD. Była amfetamina i bardzo ciekawe doświadczenia ze sprowadzonym ze Stanów Zjednoczonych kaktusem San Pedro. Przyrządzony według oryginalnego przepisu nie wygrał jednak zawartą w nim meskaliną z naszymi roślinami psiankowatymi. Znawcy wiedzą, jakie dwie rośliny mam na uwadze. Ustąpiła im pola nawet ibogaina, otrzymywana z afrykańskiego drzewa Tabernanthe Iboga. Z tym że w tym ostatnim przypadku nie dysponowaliśmy innymi halucynogenami, które by odbyć podróż astralną, łączy się z ibogą. Pozbawiona ich wsparcia ibogaina wykazuje jedynie działanie halucynogenne i antynarkotyczne (pozwala wyjść z każdego narkotycznego uzależnienia). Potem prócz muchomora, wypróbowaliśmy jeszcze wiele innych tak zwanych roślin psychoaktywnych. Kto wie, czy niektóre z tych ostatnich nie były bardziej obiecujące od działania leków anestetycznych, takich jak ketamina, czy niektórych leków psychotropowych, uruchamiających mieszczący się w prawym płacie skroniowym tzw. ośrodek doznań mistycznych. Skromność doświadczeń w tej materii nie pozwoliła nam dociec, czy rzeczywiście w chwili śmierci organizmu ośrodek ten uaktywnia się po raz pierwszy, czy też w jakiejś mierze od zawsze stanowi ukryty, mało zbadany aktywator zdolności paranormalnych. Niemniej Zygmunt zapewnił nas całym swoim autorytetem, iż ta część mózgu niewątpliwie w jakimś stopniu związana jest z postrzeganiem pozazmysłowym. Być może w tym coś jest: Agnieszka, masując obszar głowy nad prawym uchem, potrafiła wejść w trans, przenosząc świadomość do innego wymiaru, skąd relacjonowała spotkania z własnym duchem opiekuńczym.
Na szczęście poznawczy okres narkotycznego szaleństwa trwał krótko i zarzuciliśmy te i podobne mu eksperymenty jeszcze przed wejściem w uzależnienie. Po prostu zdawaliśmy sobie sprawę z własnej niekompetencji w ocenie skutków działania substancji uruchamiających widzenie paranormalne. Baliśmy się zwłaszcza ich niewątpliwie niezbadanego (nie destrukcyjnego) oddziaływania na organizm fizyczny.
Większe nadzieje pokładaliśmy na doświadczeniach z koncentracją. Zaczęliśmy zupełnie prozaicznie -- od techniki propagowanej przez E. Monahan i J. Silvę, zwanej przez nas roboczo medytacją alfa, by przez sugestopedyczne nauczanie metodą Łozanowa dotrzeć do opisów doświadczeń przeprowadzanych w Instytucie R. Monroea. Przyznam się szczerze, że wydane w 1971 roku przez pana Monroe "Podróże poza ciałem" nastawiły nas raczej nieprzychylnie do ćwiczeń z otwieraniem wrót. Uważaliśmy zgodnie, iż opisywane przez pana Monroe przemieszczanie się po innych wymiarach (z takim rozmachem i z taką plastycznością) w ogóle nie mogło mieć miejsca. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że już wkrótce przyjdzie nam zweryfikować ten zbyt surowy osąd.
Dość szybko przekonaliśmy się, że dźwiękowa synchronizacja pracy półkul mózgowych łatwiej wprowadza w stany zarezerwowane do tej pory dla twardej medytacji czy głębokiej hipnozy. Każdy, kto kiedykolwiek otarł się o pracę z umysłem, wie, jakie znaczenie ma manipulowanie bioprądami mózgu. Że drgania mózgowe z częstotliwością 14-21 cykli na sekundę, określane jako poziom beta, oznaczają stan czuwania; od 7 do 14 cykli na sekundę, zwane poziomem alfa, są stanem odpowiednio lekkiego i głębokiego relaksu, w którym łatwo się uczyć i zapamiętywać podawane słownie informacje. W paśmie 4-7 drgań na sekundę (poziom theta) łatwo z kolei przeprogramować świadomość, formułując jasne i przekonywające polecenia. Wtedy też ludzki umysł potrafi świadomie wniknąć w zarezerwowane dotąd dla podświadomości obszary energetyczne i uzyskać niepowtarzalną możliwość dostrojenia się do całej energii Wszechświata. Fale delta (1-3 Hz) oznaczają już głęboki sen i wszelkie próby zachowania na tym poziomie świadomości kończą się albo zejściem w nieświadomość, albo wyjściem poza czas i nieśmiertelność.
Wspomniane częstotliwości nie są przypadkowe i pokrywają się z tzw. falami Schumanna, z którymi Ziemia znajduje się w stanie stałego rezonansu. Te fale elektromagnetyczne o częstotliwości 7,83 Hz odgrywają ogromną rolę we współczesnej fizyce i medycynie. Nadto współczesne badania wskazują, że prócz częstotliwości podstawowej w całkowitym spektrum fal Schumanna napotykamy na częstotliwości graniczne w odniesieniu do spektrum drgań ludzkiego mózgu, to jest 14, 20, 26... Hz. Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko że ludzki mózg drga zgodnie z odwiecznymi prawami natury i że drgania te łatwo modyfikować metodą akustyczną wynalezioną właśnie przez Monroea.
Każdy wie, że tworzące ludzki mózg dwie półkule mózgowe drgają z różnymi częstotliwościami, przy czym dominująca w życiu prawa półkula, zwana mózgiem werbalnym, wręcz przytłacza swoją aktywnością półkulę lewą, zwaną mózgiem wizualnym, odpowiedzialnym za kreatywność sfery duchowej. Bez tej ostatniej nie jest możliwa żadna pozazmysłowa eksploracja i tym bardziej jakakolwiek zabawa z energiami. Proszę pamiętać, że myśl to jedna z podstawowych form energii w życiu człowieka. Konsekwencje niezrozumienia tej prawdy mogą być bardzo bolesne. Sztuka doświadczeń pozazmysłowych polega więc na wzajemnym dostrojeniu do siebie pracy obu półkul mózgowych, co można osiągnąć albo długoletnim metafizycznym treningiem, na przykład praktykując medytację, albo przez wykorzystanie błyskawicznie działających nowych technologii. Przy czym ten pierwszy sposób, obwarowany wieloma praktycznymi i moralnymi nakazami, skutecznie odstrasza wielu mniej wytrwałych, a chętnych do zgłębienia tajemnicy istnienia poszukiwaczy.
Monroe skrócił te poszukiwania, odkrywając efekt wibrato. Zauważył, że dochodzące do uszu dźwięki (raczej sygnały elektryczne) o różnej częstotliwości, na przykład do prawego ucha o częstotliwości 1000 Hz, a lewego -- 1025 Hz, wywołują w obu półkulach rezonans i te zaczynają po czasie drgać zgodnie z częstotliwością równą różnicy drgań sygnałów pobudzających korę mózgową, w tym przypadku będzie to 25 Hz. Związany z określoną częstotliwością specyficzny stan świadomości zostaje wywołany zgodnie w obu półkulach. Wspólnie pracują, by usłyszeć trzeci sygnał. I jest nim już nie impuls akustyczny, lecz sygnał elektryczny. Nadto, umiejętnie modyfikując amplitudę dźwięków przez stworzenie odpowiedniego ich układu, można łatwo nauczyć umysł przebywania w kilku wymiarach jednocześnie, to znaczy wpoić mu zasadę zachowania ciągu świadomości. Jest to jednak zupełnie inny rodzaj świadomości i ma raczej charakter pewności i wiary, niż -- oglądania filmu.
Kwestia synchronizacji półkulowej jest dobrze znana w procesie uzdrawiania duchowego. W przypadku zabiegu bioenergoterapeutycznego dochodzi w ekstremalnie pożądanych warunkach do całkowitej synchronizacji obu półkul mózgowych u leczącego, wejścia w stan alfa i dostrojenia się podczas zabiegu do fal mózgowych pacjenta, a nawet utworzenia u tego ostatniego tzw. okienka delta, co umożliwia przeprogramowanie sterowników energetycznych jego biopola. Oczywiście leczącego musi charakteryzować znacznie wyższy poziom wibracji. Badania przy użyciu generatora Tesli w komorze Faradaya wykazały, iż wartość pola magnetycznego bioenergoterapeuty może osiągnąć nawet 10 000 miliwoltów, podczas gdy pole przeciętnego człowieka mieści się w granicach 0,01 miliwolta. Różnica zdumiewająca. Nie należy więc być zaskoczonym, gdy uda się nam gołym okiem dostrzec emisję biofotonów tryskających z ręki uzdrowiciela.
Zaopatrzeni w sprowadzone bezpośrednio z USA nagrania Hemi-Sync (w Polsce były jeszcze niedostępne), skonstruowaliśmy wzorem badaczy amerykańskich specjalną kabinę do ćwiczeń i przystąpiliśmy do eksperymentów. Trudno mi dzisiaj ocenić efekty tej pracy, gdyż doświadczenia z nagraniami Hemi-Sync zbiegły się w czasie ze stosowaniem przez nas innych technik wychodzenia poza ciało, i tak na dobrą sprawę nie wiadomo, jak wygląda ich skuteczność. A kiedy rozpętało się piekło, za późno było na jakiekolwiek porównania.
Zainteresowanie zagadkowym rezonansem Ziemi i ludzkiego mózgu doprowadziło nas przez wyniki badań monachijskiego profesora W.O. Schumanna do Nikoli Tesli (do jego badań nad bezprzewodowym przesyłaniem energii), do urządzeń Pavlity i do patentów Bernarda Eastkunda, konstruktora urządzeń manipulujących pogodą. Okresowa fascynacja bronią psychotroniczną, zwaną w skrócie Psi-tech, uzmysłowiła nam, że pole walki militarnej na szeroką skalę objęło także obszary zjawisk parapsychicznych, że wojna psychotroniczna, w ogóle nie postrzegana przez ogół obywateli, zatacza coraz szersze kręgi, że zmilitaryzowana psychotronika w Rosji i USA to fakt niepodważalny i budzący wiele kontrowersji.
Szokujące były zwłaszcza doniesienia o bestialskim napromieniowywaniu ludzi wszelkiego rodzaju falami energetycznymi (elektromagnetycznymi, infra- i ultradźwiękami, falami akustycznymi itd.) w byłym Związku Radzieckim, i to już w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy to naukowcy radzieccy doprowadzali żywy organizm ludzki do całkowitej destrukcji psychicznej bądź fizycznej. Dzisiaj Rosjanie dysponują bronią mogącą nie tylko zawładnąć na odległość wolą człowieka, ale i zniszczyć go w bardzo krótkim czasie przez różnego rodzaju energetyczne oddziaływania. Przy czym wiele z tego typu urządzeń wytwarza śmiercionośne promieniowanie przenikające na swej drodze wszelką materię. W ponad czterdziestu instytutach naukowych byłego ZSRR pracowano także nad technikami całkowitego przekształcania osobowości (i to z doskonałymi skutkami). Do perfekcji doprowadzono technikę szpiegostwa telehipnotycznego i militarną psychokinezę, zdolność niszczenia materii na odległość i przenoszenie niebezpiecznych chorób poprzez czwarty wymiar. W takim kontekście poruszanie wśród zwolenników ezoteryki tematu rozwijania zdolności psychometrycznych wydaje się niewygórowaną ambicją. Wręcz trąci dydaktyzmem rodem z filmów Disneya. Wystarczy poczytać Teda Andrewsa, by wiedzieć, co mam na myśli. Wystarczy wspomnieć o otępianiu ludzi specjalnymi falami podczas imprez pierwszomajowych w byłym ZSRR, mającymi zapobiec rozruchom, by się przerazić na dobre. Wystarczy wiedzieć, że zabijanie na odległość przy użyciu astralnych ciał zabójców jest faktem dokonanym i że wielu możnych tego świata posiada w swoim otoczeniu ekstrasensów czuwających dzień i noc nad ochroną ich ciał energetycznych -- by po tych informacjach przestać spać spokojnie.
Czytając z kolei doniesienia z amerykańskich źródeł wojskowych, można bez złudzeń zawyrokować, że przeprogramowanie ludzkiego mózgu na stałe, co Amerykanie nieraz stosowali już na masową skalę, to najlepsze z tego, co może nas spotkać, gdy broń psychotroniczna wymknie się wojskowym z rąk. Mało kto wie, że Amerykanie już dobrych parę lat temu skonstruowali urządzenie pozwalające człowiekowi astralnemu przemieszczać się w przestrzeni kosmicznej i że nawiązali w ten sposób udany kontakt z co najmniej dwiema obcymi cywilizacjami, które pod względem technicznym znacznie nas wyprzedzają. A wszystko to, o czym coraz głośniej się mówi, opiera się na wykorzystaniu potencjału ludzkiego umysłu. Aż ciśnie się na usta riposta Krishnamurtiego: A przecież dopóki będziemy skłóceni w sobie, życie na ziemi pozostanie nigdy nie kończącą się walką
.
Bez fałszywej skromności możemy otwarcie powiedzieć, iż mamy do czynienia z masową kontrolą umysłów i że niedługo nastanie nowy porządek świata. Skrót MKULTRA (Tworzenie Zabójców Wykorzystujących Do Zabijania Sztukę Uśmiercania) na stałe wszedł do języka wojskowego. Niemal równocześnie CIA, NSA, agencje rządowe i siły zbrojne USA zaczęły realizować projekt Monarch, umożliwiający kontrolę umysłów na masową skalę. Brzmi to jak fantastyka naukowa, lecz nią nie jest, to fakt naukowy opierający się na tysiącach znanych patentów.
Przeprogramowanie w tym kontekście ludzkiego umysłu tak, by funkcjonowało w nim kilka zwartych osobowości, nie wiedzących nic jedna o drugiej, aktywizowanych, czyli wyzwalanych z uśpienia lub w nie wprowadzających przy pomocy specjalnych kodów, na przykład określonym słowem, gestem czy zdjęciem, już po drugiej wojnie było wykorzystywane przez tzw. Iluminatów, czyli przez ludzi faktycznie rządzących Stanami Zjednoczonymi, gdzie sam prezydent znajduje się ledwie pośrodku tajemnej hierarchii. Takie żywe roboty, spełniające rozmaite role w swoich osobowościach, będące wedle życzenia raz wyszkolonym mordercą, to znów przedmiotem dewiacji seksualnej, wykorzystuje się od wielu lat. Przeprogramowywani na poziomie alfa, beta, delta i theta, potrafią nie tylko ochraniać panów na poziomach astralnych, ale i zabijać myślą na odległość.
Wyprodukowane na początku lat osiemdziesiątych kasety instruktażowe dla psychotronicznych programistów ukazują, jak w trybie beta wyhodować seksualną niewolnicę, a w trybie delta zabójcę doskonalszego od Nikity. Prócz przerażających relacji opisywanych przez osoby, którym przypadkowo udało się wydostać z takiej niewoli, szokuje również prostota, z jaką można bezkarnie manipulować treścią umysłu. A mówimy tu przecież wciąż o świecie energii subtelnych, tym samym, w który staramy się przeniknąć w czasie koncentracji i medytacji. To ten sam obszar, do którego wskakują astralni szpiedzy i podróżnicy. Science fiction? Nic podobnego. Już w latach siedemdziesiątych opracowano w Stanford Research Institute metody pozwalające na skok w czwarty wymiar, metody umożliwiające przekroczenie progu w stanie fal theta. I nie chodzi tu tylko o wykorzystanie umysłu (a raczej podświadomości) do penetracji poziomu zbiorowej nieświadomości, ale o świadome pozostawanie w tym zakazanym obszarze.
W obliczu tych faktów blednie teoretyczne zainteresowanie sztuczkami dziewiętnastowiecznego psychometry H. Slada i tunelami Wheelera, rośnie zaś chęć pozyskania planów prostych urządzeń poruszanych siłą umysłu, mogących przekształcać materię na rozległych obszarach globu ziemskiego, urządzeń tak dziecinnie prostych w konstrukcji, iż wręcz nierealnych. I nie chodzi tu bynajmniej o różdżkarskie akcesoria i psychotroniczne tarcze obronne, lecz o prawdziwe bomby energetyczne, to jest o maszyny Wilhelma Reicha i urządzenia T. Galena Hieronymousa, które są w stanie spełnić niemal każde życzenie uruchamiającego je człowieka. Mało tego, ich prosta konstrukcja, łatwa do odtworzenia przez każdego majsterkowicza, może także funkcjonować ideowo: wystarczy znać sposób działania poszczególnych elementów maszyny, ich wzajemne oddziaływanie, narysować je na papierze i wszystko gra -- działa tak samo, jak materialna konstrukcja (przynajmniej w przypadku niektórych urządzeń). Niewiarygodne, ale prawdziwe. I choć moce ludzkiego umysłu wydają się wciąż niezgłębione, to przecież niejeden z nas przechodził już przez drzwi otwierane poleceniem wydawanym w myślach. I jakoś nikt nie zastanawiał się nad implikacjami takiego zjawiska.
Uświadomienie sobie tej prawdy skierowało uwagę Grupy Mateusza na urządzenia ułatwiające kontakt z zaświatami, z naszym -- w pojmowaniu członków grupy -- domem. Było trochę zabawy w nagrywanie głosów zmarłych na magnetofon (chyba każdy spirytysta przeżył zafascynowanie Jürgensonem, prof. Königiem czy księdzem Schmidem), próby fotografowania w ciemności i skalowanie obrazów na monitorze. Nieco więcej zainteresowania wzbudziły doniesienia o chronowizorach, urządzeniach pozwalających wtargnąć w obszary kroniki Akasza, i o głośnym kanale transkomunikacyjnym z Luksemnurga. Ale nawet pani Diana, która przywiozła z Niemiec kasety z telewizyjnych transmisji z istotami "stamtąd", musiała przyznać, że -- jak dotąd -- żadne urządzenie techniczne nie jest w stanie równać się z mocami medium. Nic więc dziwnego, że tego typu eksperymenty, uważane niekoniecznie za stratę czasu, szybko zarzuciliśmy, zwłaszcza że naszą uwagę przykuł na jakiś czas inny problem.
Otóż w swoich spotkaniach z duchami dość często kontaktowaliśmy się ze zwolennikami Kościoła, aprobatorami istnienia instytucjonalnej formy religii, choć większość przychodzących zapowiadała jej rychły a sprawiedliwy koniec. Przez jakiś czas gubiliśmy się w domysłach. Podejrzewaliśmy nawet, że staliśmy się obiektem złośliwego żartu. Wiedzieliśmy bowiem, że głosiciele owych opinii są duchami normalnymi i objawiane nam stanowisko wypływa z rzeczowego pojmowania tamtej i tej rzeczywistości. Poddając krytyce własne teologiczne wykształcenie, sporo czasu poświęciliśmy na nadrobienie zaległości. Słowa podziękowania należą się tutaj zwłaszcza Grzegorzowi, który -- mimo zapracowania -- nie wahał się przekazać nam wszystkiego, czego nauczył się na KUL-u.
Niesmaku, jaki wzbudziła w nas historia Kościołów, z ich mordami i dewiacjami, i fałszywym kanonem wiary, nie mógł poprawić ani wiew prawd uniwersalnych przewijających się przez karty pism świętych, ani postępująca liberalizacja życia kościelnego. Instytucja kościelna wypaczyła bowiem sens proroczych przekazów i nad Prawo Boże przedłożyła prawo kościelne i kościelną doktrynę (intrygę). Słowo Boże przemieniła w ostre gesty i słowa, w zmuszanie do uznawania patriarchalnych autorytetów, wywołała w człowieku konflikt wewnętrzny i uznała to za przyrodzony składnik codziennej egzystencji. Z myśli i wyobraźni wykuła oręż lęku i dzięki wiernym oraz poprzez wiernych rzuciła świat na kolana, ku posłudze. I jak to się ma do Słowa Bożego? Do idei samopoznania i miłości? Do ładu w świecie i harmonii? Do przetwarzania siebie samego? Dlaczego więc niektóre byty opowiedziały się za podtrzymaniem instytucjonalnych dewiacji, skoro i one były zgodne co do tego, że nauka Chrystusowa (nie biblijna) i ta głoszona w Indiach są w treściach bardzo podobne do siebie, wierne idei nadchodzących czasów i zasadniczo odmienne od traktatów wykładanych z ambon? Dlaczego, wiedząc, hołdowały wstecznictwu?
Otóż owe byty, jak się później okazało, wcale nie negowały słuszności naszych przekonań, lecz drogą głębszej refleksji zmusiły nas do pełniejszego zrozumienia wielowątkowości ruchu religijnego. Kazały uszanować wybór człowieka, jego opowiadanie się za kościelnymi festynami i za jego chęć bycia zwolennikiem kościelnych instrukcji. Bo choć ich wędrówka ku Bogu szła drogą ślepego, cielęcego zawierzania kościelnemu systemowi, to jednak miała tę przewagę nad bałwochwalstwem, że i tak koncentrowała się na potrzebie poznawania prawdy jedynej, a więc ocierała o czynnik nadprzyrodzony. Sens zawarty w tym wysiłku miał dojrzewać z każdym następnym wcieleniem, czyniąc z wędrówki szkołę duchowego wzrostu. Zwyczajnie, kto dorósł do potrzeby uczestnictwa w życiu kościelnym był o krok na przód w stosunku do osoby scentrowanej wyłącznie na realizacji potrzeb niższego rzędu, mimo że rozumienie idei Boga było u niego wciąż dalekie od ideału. Ten, kto odrzucił już balast zginania kolan przed figurkami, może się cieszyć pełniejszym wglądem w rzeczywistość, lecz i przed nim widać ledwie zarysowany horyzont zbawienia. Tym bardziej nie powinien on pogardzać czcicielami ceglanych murów, a wręcz przeciwnie, rozumiejąc to, co przychodzi im z oporami, z pokorą przekazywać pozostałym w formie jak najbardziej tolerancyjnej i przystępnej. Wszystko celem wzmocnienia duchowej zalążni. W tym kontekście każdą formę napastliwości i odrzucenia Kościoła jako cegły Watykańskiej należy przyjąć za odpowiednik niedojrzałości duchowej. I wówczas zagubiony smakosz religijnego zwierzchnictwa w życiu społecznym, jeśli tylko uzbraja się w cierpliwość i nasyca serce szlachetnymi czynami, lepiej zdaje egzamin z życia niż zadufani w sobie intelektualiści. Sednem poznania jest bowiem połączenie z wewnętrznym światłem, a nie nasilanie międzyludzkich animozji. Oznacza to również prawo do bycia sobą i wyrażania własnych opinii, do nauki poprzez samodzielne kreślenie siebie we własnym działaniu.
Chyba dlatego, czytając o papieżu Aleksandrze VI, Bonifacym VIII i Urbanie VIII, miast porównywać ich życie i dwór z Sodomą i Gomorą, widzieliśmy tylko ludzkie jednostki uwikłane w spory i namiętności tamtych czasów, w konflikty emocjonalne i intelektualne przerastające ich siły, a nie świętych mężów kierowanych Boską Opatrznością. I takimi trzeba ich widzieć na tle historycznym.
Czy wypada się więc modlić do uświęconego w 1623 roku kardynała R. Bellarmino? Ja się nie modlę, ale nikomu nie wzbraniam, choć czasami lubię przypomnieć, iż był on zwykłym rozpustnikiem, zaprzedajłą i mordercą. Bo przecież i ja jestem życiowym niedołęgą: miast pogrążać się w szlachetnej medytacji, torującej drogę do nieograniczonej wiedzy, korzystałem z mind-machine i medytacji cygańskiej opartej o płyty św. Graala, czytam o Einsteinie i aferach gospodarczych, chodzę do kina oraz podziwiam uroki kobiecego ciała, zwyczajnie tracąc czas na hołubienie ludzkich słabości. Ale to przecież owe przypadłości tworzą naszą tarczę i osobowość, nasze niepowtarzalne osobowe człowieczeństwo, nasze odbicie Boga. Nauczmy się tylko wyrażać to w sposób nieskrępowany, wolnomyślny i cudownie spokojny. Wtedy nie przestaniemy dostrzegać Chrystusa w drugim człowieku. Wtedy zniknie problem Kosowa, Husajna, afgańskich Talibów, umierania Matki Ziemi i wypchanych głów zwierząt w pałacowych salonach. Tego nauczyli nas przyjaciele stamtąd.
Miast się zajmować wcale nie przebrzmiałą współpracą NKWD ze Stolicą Piotrową, miast podziwiać metody zwalczania przez "Radio Maryja" i tygodnik "Niedziela" dobroczynnej działalności Sorosa, miast porównywać politykę papieża Klemensa VII, oficjalnie popierającego niewolnictwo i czerpiącego z tego zyski, z polityką obecnej głowy Kościoła Katolickiego, także niezakulisowo optującego na rzecz dyktatur i reżimów, czyli po staremu manipulującego przy mechanizmie zniewalającym człowieka, miast tego całego chłamu poruszyliśmy skarby duchowej wiedzy, jaka przekazami mistrzów i wielkich tego świata trwa w niemym krzyku, wabiąc prostotą i wzniosłością przemyśleń każdego chętnego, gotowego do jej poznania podróżnika.
Oczywiście taka postawa nie oznacza jednocześnie puszczenia w niepamięć kościelnego zakłamania, gdyż brak zrozumienia mechanizmu oddziaływania Kościoła na człowieka może w życiu przynieść więcej szkody niż pożytku. Warto czasami przypomnieć to i owo, odwołać się -- jak ja to nazywam -- do syndromu Grandiera.
Każdy z nas w ten czy w inny sposób zapoznał się z "Matką Joanną od Aniołów", lecz chyba nie każdy wie, iż biedny Grandier spłonął na stosie wznieconym waśnią rozgorzałą między kardynałem Richelieu a papieżem Urbanem VIII, że przesłuchanie przeoryszy Joanny i zakonnic: Claire i Agnes było teatrem mającym zdyskredytować Grandiera, do czego się potem przyznały. Niestety, będąc ofiarami sprytnej manipulacji mogły już tylko bezradnie przyglądać się opanowującej Loudun histerii, kładącej kres marzeniu jezuity Urbana Grandiera o zniesieniu celibatu. Czy biskup Laubardemont, twórca całej intrygi, mającej wykazać zwierzchnictwo papieża nad kardynałem, a w podtekście Watykanu nad dworem Ludwika XIII, co prawidłowo odczytane określało walkę o wielkość daniny płaconej przez Francję na rzecz Watykanu, czy ten biskup, który osobiście podpalił stos pod Grandierem, do końca odgrywając rolę świętego wybawiciela, walczącego o duszę rzekomo opętanego człowieka -- czy był on w swoich metodach odosobnionym przypadkiem? Czy piętno diabelskie jest wymysłem minionych wieków? Czy zawodowi łowcy czarownic, mający na swoich kontach setki osób skazanych na śmierć za współpracę z szatanem, są tylko przykrym wspomnieniem minionych wieków? Nie są, a ich metody nadal zbierają krwawe żniwo. I to właśnie trzeba mieć na uwadze, gdy przyjdzie nam zmagać się z religijnym reakcjonizmem. Jeśli będziesz głosił nowatorskie poglądy, poglądy przeczące obowiązującym regułom, ktoś łatwo odnajdzie na twoim ciele liszaje, brodawki i blizny, nieomylne wciąż oficjalne dowody kontaktu z diabłem, a w przypadku ich braku -- wykaże istnienie... niewidzialnego piętna duchowego. Wystarczy, że krzyknie, i po sprawie.
Dlatego wspominając o liberalizmie, proszę pamiętać o znamieniu szatana i syndromie Grandiera. Bo choć z olbrzymią flotą korsarską Jana XXIII moglibyśmy jeszcze świadomie walczyć, to już lepowi słów Innocentego VIII trudno byłoby się przeciwstawić. Ogłosił on rok 1490 rokiem świętym i za każde trzy dni spędzone w Rzymie, w jego karczmach i zajazdach, dawał całkowite odpuszczenie grzechów popełnionych w ciągu dwóch wybranych lat życia. A miodopłynność słów jego następców i słów władców pozostałych kościołów robiła i nadal robi wiele dobrego. Kościoły chcą kosić szmal, i dobrze, lecz niech czynią to oficjalnie i bez manipulowania naszym sumieniem, zresztą słowo sumienie to też ich wynalazek. Ale dajmy już temu pokój i pamiętajmy także o pozytywnym obliczu Kościoła.
W Grupie Mateusza z wielkim zadowoleniem sondowaliśmy przekazy starożytnych mistrzów i z jeszcze większą uwagą śledziliśmy poczynania współczesnych myślicieli. Sai Baba, Maharishi Mahesh Yogi, Jiddu Krishnamurti, Gustavo Rol, Ojciec Klimuszko, Tenzin Wangyal, Sri Chinmoy -- to nieliczne nazwiska z długiej listy mędrców, o jakich otarliśmy się w naszych poszukiwaniach. I nie ważnym było, kogo cytowaliśmy, czyje słowa poddawaliśmy w wątpliwość, bo zawsze, ale to zawsze odwoływali się oni do niewzruszalnych prawd uniwersalnych, czerpiąc pełnymi garściami ze wspólnego garnca wiedzy. Tego samego, do którego tak skwapliwie i wygłodniale zaglądaliśmy. Co tam było? Ano wszystko: proekologiczny szamanizm, naga natura i praktyka medytacyjna w samym środku życia, pozwalające poznać świat i siebie przy pomocy umysłu; było zdrowie i poczucie pustki, wspólne punkty widzenia Wschodu i Zachodu, a przede wszystkim manifestacja tożsamości z Wszechjednym i Wszechmocnym. Cały kosmos tętnił tu życiem, a rodzaj ludzki oddawał hołd przyrodzie; duchowość wyzbywała się pleśni religii i nietrwała materia człowiecza raz na zawsze odcinała się od narośli utrudniających manifestację boskości. Pozostała samodyscyplina, świadomy wysiłek odczuwania obecności Boga w życiu. Odpadła religia jako cel sam w sobie, pozostała sztuka życia z samym sobą: czujna świadomość, radykalna przemiana wewnętrzna, praktyczna wiedza, mówiąca o tym, że żadna technika, tym bardziej doktryna i system, nie są w stanie wynieść człowieka do nowego poziomu świadomości. Jedynie on posiada pełny obraz tego, jak jest uwarunkowany, jaki jest naprawdę i jakie są jego możliwości. Trzeba widzieć siebie, a nie swoje myśli o sobie. Trzeba widzieć człowieka, a nie nasze mniemanie o nim. Trzeba widzieć istotę rzeczywistości, a nie fantomy rozdygotanych wizji i fobii. Trzeba wyzwolić się od tych ograniczeń. Nadać sens indywidualnej podróży w głąb siebie.
Niewinny umysł -- pisał Krishnamurti -- nigdy nie skażony myślą, potrafi zobaczyć, czym jest prawda, czym jest rzeczywistość, potrafi zobaczyć, czy istnieje coś poza nią. To jest medytacja.
Już wiedzieliśmy, że medytacja jest formą pracy z umysłem. Wkrótce przekonaliśmy się, że nie jest ona metodą intelektualną, ale mechaniczną, która doprowadza do totalnego zrozumienia. Było to jedno z najdonioślejszych odkryć, jakich dokonaliśmy. Była to prawda odkryta na nowo. Potem szło jak z płatka. A równolegle wzrosło zainteresowanie regresingiem, zwłaszcza po zapoznaniu się doświadczeniami A. Cannona, który cofnął w przeszłość bez mała półtora tysiąca ludzi, a swoje spostrzeżenia zawarł w "Mocy wewnętrznej". Potem doszedł jeszcze R. Moody, znany z całego cyklu publikacji poruszających kwestie karmicznych obciążeń, i K. Ring, mający na swoim koncie największą bodaj liczbę udokumentowanych przypadków tego typu. Nie ukrywam, że owe nowoczesne spojrzenie bardziej do nas przemawiało niż hinduskie Katha Upanishad czy Bardo Thdol (Tybetańska Księga Umarłych).
Prócz blisko sześćdziesięciu cofnięć reinkarnacyjnych, przebadanych i nie pozostawiających cienia wątpliwości, co do ich prawdziwości, poruszyły nas także podróże do światów zamkniętych w zupełnie innych przestrzeniach, nie mających z ludzką ewolucją nic wspólnego. I jeśli nawet przywołane z podświadomości wydarzenia rzeczywiście miały miejsce, to ich prawidłowe odczytanie przekraczało nasze możliwości. Mówiąc zwyczajnie, wciąż nie mam pewności, czy wydobyte wspomnienia miały charakter indywidualnych wspomnień, czy też były -- ze względu na nietypowe treści -- niespotykaną formą konfabulacji.
Dla lepszego zrozumienia tego niecodziennego zagadnienia przedstawię teraz dwa zapisy dotyczące inkarnacji tego samego człowieka (dwa następujące po sobie wcielenia). Pan M., rodowity Niemiec, mieszkający od urodzenia w Losheim, nawet nie przypuszczał, iż jego naturalna skłonność do zatrudniania Polaków (także na czarno) miała swój początek w niedalekiej przeszłości. W poprzednim życiu urodził się bowiem w XVIII stuleciu w Gdańsku w biednej rodzinie rybackiej. Powódź z 1775 roku zabrała mu całą rodzinę, a z niego samego uczyniła sierotę, zwanego potem Janem Rybakiem, Janem z imienia, nazwiskiem po ojcowskim fachu. Od tej chwili do końca życia miał nie zaznać spokoju. Już jako szesnastolatek pływał po Bałtyku i miał dziewczynę pracującą w tczewskiej karczmie. Niestety, odmrożona noga pokryła się bąblami, wdało się zakażenie i Jan Rybak stał się Janem Kaleką. Ani, konkubina karczmarza, dała gospodarzowi dwie córki i zmarła w wieku dwudziestu kilku wiosen w niewyjaśnionych okolicznościach, do końca żałując, że los nie pozwolił jej związać się z Janem Rybakiem. Samotny Jan całe swoje późniejsze życie spędził na tułaczce i posłudze. Od Gdańska po Gniew wędrował w poszukiwaniu pracy, najmując się najchętniej u gospodarzy, którzy nierzadko pozwalali mu zostać na zimę. Mawiano, że przynosi szczęście. Żył tylko dzięki temu przekonaniu. I prawie nigdy nie żebrał. Uważał, że życie -- w jego przypadku -- obeszło się z nim nader łagodnie. Jego wędrówka dobiegła końca na początku dziewiętnastego wieku (1829 rok) w Ptasznikach. Woda nie zapomniała o nim, przyszła z łoskotem kry wówczas, kiedy tego najbardziej pragnął, kiedy w maleńkich Ptasznikach nie znalazł ludzkiego serca. Woda zabrała go wraz z psem, z którym dzielił budę. Oto część odtworzonego po latach przekazu:
Mróz nie do wytrzymania. Czuję, jak krew krzepnie w zesztywniałym od zimna ciele. U gospodarzy wielkie ożywienie. Jak przez mgłę słyszę krzyki i zabijanie okien deskami. Chciałbym pomóc, lecz boję się wyjść z budy. Popędliwy gospodarz i jego syn mogą mnie zabić. Mówią, że ściągam wodę, że powódź idzie za mną. Boją się. Już dwa dni wcześniej kazali mi się wynosić. Nie mam siły się poruszyć. Jest mi coraz cieplej i wiem, że koniec mojej wędrówki jest bliski. Pies już wieczorem zerwał się ze sznura i przepadł w mroku nocy. Stary złorzeczył jak sam diabeł. Sądził, że to moja sprawka, że pies poszedł za moim wołaniem. Nie wiedzieli, że ruszył do Torunia, tam gdzie się wychował. Ludzie mówili, że Toruń zalała już woda z Warszawy, że żandarmeria zamyka mosty... Nie wiedzieli, że to dopiero początek tragedii. Wszystko wokół mnie jaśnieje, jest noc, ale ja już nic nie czuję. Ogromna tęsknota za Ani łzami nawilża mi policzki. Krzyki stają się coraz głośniejsze, ale mnie to obchodzi coraz mniej. Widzę ludzi uciekających łódkami i krę rozrywającą wały. Widzę światła wznoszące się ku górze... Widzę dom ściskany lodem i zgniatane ciało starca. Ależ to ja...! Jestem tego pewien! I jest mi z tego powodu tak dobrze jak nigdy. Boże, jak długo czekałem, jak długo...
Z kolei przytaczane przez pana M. tajemnicze przeżycia z kolejnego wcielenia do tej pory stanowią dla mnie zagadkę. Sadzę, iż podświadomość mogła, choć nie musiała, spłatać panu M. figla, podsuwając zlepek informacji niekoniecznie związanych z jakąś formą materialnej preegzystencji. Owe rzekomo reinkarnacyjne opisy pana M. mogły przecież być wspomnieniami z wycieczki po tamtym świecie. Czy wspomnienia te mówią o pewnej formie rzeczywistej ewolucji, czy są raczej imaginacją -- trudno powiedzieć. Oto marna próba przełożenia na ludzki język kolejnego wcielenia pana M.:
W budowie budowy napotykam coraz więcej oporów. Nastaje czas zbiorów, a ja wciąż nie potrafię wyjść poza centrum. Ziarno jest pełne, a ja niezdecydowany. Wiem, że przez światłość ziarna dotrę do ciemności i tam znajdę pierwszy okruch. Całe działanie prowadzę w naświetlanie. Zapominam o odrzuceniu gorąca. Światło pali mnie i nie otwieram się. Wielu przychodziło w tym świetle i wielu odchodziło. Tylko ja mam szansę dokonać zbiorów. Trwam w walce. Odpowłaczam się warstwa po warstwie, ale nie docieram do wyjścia przez środek. Niknę, ale jestem. Życia opadają, bieląc fale i jest mi bardzo tęskno. Już wiem, że nie dotrę do celu i będę musiał znowu powrócić...
Pan M. wyszedł z transu w mocnym przeświadczeniu, że przegrał coś, o co usilnie walczył przez całe tamte życie. Odczucie zawodu było tak silne, że po policzkach spływały mu łzy. Lecz każda kolejna sekunda przebywania w rzeczywistości zacierała klimat minionego świata i wkrótce obserwator nie był w stanie nie tylko przełożyć na nasz język swoich odczuć, ale nawet ich zinterpretować. Przyznał potem, a regresji dokonaliśmy trzykrotnie, że za każdym razem odczuwał obecność czegoś, co chroniło go przed zejściem, przed poznaniem tego, co mogło go przyprawić o obłęd, ale do czego jednocześnie dążył każdą swoją cząstką. Miał wrażenie uczestnictwa w doniosłym akcie stworzenia i bliskiego doprowadzenia do końca jakiegoś ważnego zadania, pozostawania w stanie równie bogatym w odczucia jak ludzkie życie. Po głębszym zastanowieniu doszedł jednak do wniosku, że to, co wcześniej powiedział, mogło wyglądać zupełnie inaczej. Jednego był wszakże pewien: istniał, i pogłos tego istnienia przeniknął go na wskroś. Nie rozumie tego stanu, nie jest mu z nim wcale nadzwyczajnie, nie jest on czymś odmiennym, ale bez tych wspomnień nie byłby już taki jak dawniej. Z drugiej zaś strony nie potrafił rozsądnie wyjaśnić, co się w nim zmieniło. Czyżby otarł się o nieznane?
Tego typu przeżycia nie są chyba odosobnione, bo podobny przypadek przytrafił się nam jeszcze raz. Mam ochotę zaryzykować twierdzenie, że podobne historie znalazły swoje odbicie w zapisach wielu tanatologów, że tworzyły zapisy wielu regresingów, ale traktowano je jako nieskoordynowany proces myślowy, nie podejrzewając nawet, że zahipnotyzowane osoby cofały się wspomnieniami do autentycznych obszarów rzeczywistości, gdzie ewolucja biegnie nie znanymi nam drogami. Powstaje pytanie, czy nie jest to czasami błąd w sztuce? Bo skoro przeniesienie świadomości na wyższy poziom dokonuje się poprzez jej usamodzielnienie, to czyż tworzenie z niej podmiotu nie jest procesem odwrotnym? Tak działa inwolucja. Lecz i to nie wyjaśnia wszystkiego. Poza tym wiadomym jest, iż dusza ewoluuje tylko w człowieczej materii. Więc tak czy owak coś tu nie pasowało. Wracając do prac Grupy Mateusza, muszę przyznać, iż zainteresowanie światem zmarłych zdystansowało z czasem nawet praktyki medytacyjne. No, może nie było to aż tak drastyczne, gdyż większość z nas na własny rachunek pozostała wierna ćwiczeniom duchowym (powiedzmy uczciwie: ezoterycznym), co znajdywało odzwierciedlenie w treści pytań zadawanych podczas seansów, niemniej dało się zauważyć postępujące zniechęcenie pracą nad sobą, a coraz większe zafascynowanie inwigilacją drugiej strony.
Nim jednak przejdę do wyjść poza ciało i opisów innych światów, stanowiących ukoronowanie całego cyklu doświadczeń z innymi wymiarami, chciałbym zapoznać Czytelnika z charakterem wskazówek i pouczeń, jakie można uzyskać dzięki współpracy obu stron. Są one na tyle godne odnotowania, iż samą swoją prostotą nakłaniają do głębszych przemyśleń. Stanowią także formę społecznej resocjalizacji i dają impuls do poznania świata. To właśnie dzięki tym metodom, dzięki transmutacji duszy, mógł Pitagoras wędrować po światach i składać w całość okruchy wiedzy, z których stworzył alchemię, a Nicholas Flamel odkryć w XIV wieku prawdziwy kamień filozoficzny, pozwalający przemieniać rtęć w srebro i złoto, dzięki czemu ufundował czternaście szpitali, siedem kościołów i trzy kaplice.
Wszystkie niżej zrelacjonowane spotkania odbyły się w siedzibie Grupy Mateusza, którą od początku istnienia stanowił dom Zygmunta, doskonale przygotowany do prowadzenia praktyki lekarskiej. Centrum spotkań nieodmiennie stanowił główny gabinet i ogromne biurko, wyróżniające się na tle ciemnej, sosnowej boazerii. Skupieni wokół jego rzeźbionych krawędzi wyciągaliśmy przygotowane wcześniej pytania, włączaliśmy magnetofon i przy przygaszonym świetle rozpoczynaliśmy seans. Kiedy wszystkie spojrzenia zaczęły się skupiać na mojej twarzy i pokój wypełniała całkowita cisza, kładłem prawą dłoń na starej tabliczce qui-ja i wyłączałem wszystkie bariery między mną a zaświatami. Pokój błyskawicznie zaludniał się duszami, które zabierały głos zgodnie z ustalaną przez siebie kolejnością.
Ponieważ mogłem tylko na krótko włączyć astralny mechanizm widzenia, wykształciłem rodzaj widzenia intuicyjnego. Pochłaniało to znacznie mniej energii i dawało niezłe rezultaty: mogłem wówczas godzinami śledzić ruchy unoszących się postaci. Tylko nadal nie potrafiłem ich usłyszeć. Moje jasnosłyszenie było jakby zapóźnione, ociężałe, jednak przy wsparciu spirytystycznej tabliczki w zupełności wystarczało do rozmów z zaświatami. Często już po pierwszej literze potrafiłem wyłożyć całą myśl ducha, a on tylko ruchem talerzyka potwierdzał jej prawdziwość.
Kiedy jednak usadowioną na spirytystycznej tabliczce dłoń zaczynały owiewać fale chłodu, charakterystyczny objaw przybycia negatywnych energii, włączałem mechanizm obronny: uruchamiałem wzrok astralny, pozwalający bardziej rzeczowo ocenić zagrożenie, na jakie byliśmy narażeni. I choć wyda się to nieprawdopodobne, część negatywnych duchów, zwanych duchami błądzącymi, i niebezpieczniejszych od nich: zwanych wyklętymi, nie zawsze przychodziła w złych zamiarach. Zwłaszcza duchy błądzące, kończące pokutną tułaczkę, służyły często radami, których trudno by się spodziewać po duchach normalnych. Ogromną rolę odgrywało tu doświadczenie z ostatniego życia, powołanie i oczywiście -- intelekt.
Pamiętam szczególnie jeden taki przypadek ducha błądzącego, który opuścił ziemski padół śmiercią samobójczą. Pan ten, bardzo życzliwie nastawiony do nas i zaświatów, mimo że za życia był prostym człowiekiem, przemawiał bez skrywanego wstydu i tak rozsądnie, że znajdowało to uznanie po obu stronach. Uczestniczył potem w kolejnych spotkaniach, a dzięki wstawiennictwu poznanych przyjaciół stamtąd, bardzo szybko przeszedł na etap następny i stał się duchem normalnym. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że duch normalny może wiele pomóc pokutnikowi i że zasady kary za grzechy niewiele mają wspólnego z naszą jurysdykcją.
Kontakt z duchem grzesznym jest niebezpieczny i zawsze należy się go wystrzegać. W całym moim spirytystycznym doświadczeniu nie spotkałem się z ani jednym grzesznikiem, który byłby do nas obojętnie nastawiony. Są to istoty na wskroś pozbawione ludzkich odruchów, na wskroś przesiąknięte złem, aroganckie i bezwzględne. Mogą być bardzo inteligentne, ale ich postępowanie jest całkowicie wyprane z ludzkich uczuć i zorientowane tylko na krzywdzenie innych. Są przy tym bardzo silne i nadzwyczaj pomysłowe. Są żywym przykładem istnienia mrocznej strony człowieczeństwa. Niektórzy grzesznicy, jeśli tylko mieli żywiciela, dysponowali tak znacznymi nadwyżkami energii, że przebicie się przez ich zasłonę energetyczną było niemożliwe i trzeba było kończyć seans. Potrafili oni skutecznie zastraszyć inne dusze, a nawet udaremnić kontakt ze starym duchem, który bądź co bądź stanowi kulminację ludzkiej ewolucji w astralu i wyłamując się z kręgu ponownych narodzin, staje się dość często przewodnikiem żyjących. Duch grzeszny to jego przeciwieństwo, to istota wypędzona za swoją nikczemność ze wszystkich światów. Jego obecność można przyrównać tylko do obecności szatana. To demon wyrosły z ludzkich obszarów egzystencji.
Każdy chłód przenikający moją rękę stanowił zapowiedź idącego z zaświatów zagrożenia. Przezornie, kiedy pojawiał się chłodny wiew, wzywałem opiekunów i prosiłem o wsparcie. Kiedy zimno mroziło stawy, trzeba było się mieć na baczności i bez względu na okoliczności kończyć seans. Dodatkowe sztywnienie gardła oznaczało tylko jedno: bezwzględną wrogą napaść, obecność istoty, która wszelkimi sposobami usiłowała mnie zniszczyć. Wówczas pozostawało tylko jedno wyjście: wspólnie inwokowane przyzywanie Felicjana, starego ducha, który jako jedyny dysponował zgodą zaświatów na udzielanie nam pomocy w takich okolicznościach. Na szczęście do tak drastycznych przypadków prawie nigdy nie dochodziło, a i wizyty złych duchów należały do rzadkości. Pozwalaliśmy na taki kontakt tylko w wyjątkowych okolicznościach, to znaczy wtedy, gdy duch taki wielokrotnie przybywał na seanse, pokornie znosząc nakaz odwołania, bądź towarzyszył komuś ze stałych uczestników.
A trzeba wiedzieć, że liczba zaproszonych gości często przekraczała dziesięć osób, więc zdarzało się i tak, że chcący się z nimi skomunikować znajomi czy krewni z zaświatów także musieli swoje odczekać. Nie było więc sposobności poświęcania czasu duszom nieczystym, które nawiedzały nas tylko we własnym interesie.
Na początku padało fundamentalne: czy w pokoju znajduje się osoba, która powinna odejść? Jeśli nie było zastrzeżeń, pytałem, czy ustalono kolejność zadawania pytań. Pytałem nawet wówczas, gdy na seans w tym konkretnym dniu przybywały duchy zapowiedziane, związane wcześniejszym słowem. Takiej etykiety wymagano po tamtej stronie i nie mieliśmy nic przeciwko temu.
Państwa zainteresuje z pewnością technika odbywania seansów. No cóż, kiedy nawiązywałem swoje pierwsze kontakty z zaświatami, posługiwałem się prostym alfabetem narysowanym na kartce papieru. Litery i cyfry od "0" do "9" były duże, gdzieś o wysokości sześciu centymetrów, ale niezbyt grube i tak zgrupowane, by wędrówka talerzyka toczyła się po jak najkrótszych trajektoriach. Prócz umieszczonej na samej górze listy imion (wskazywał je talerzyk, jeśli przybyły był naszym znajomym) znajdowały się kręgi z wypisanymi obowiązkowo zdaniami: tak, nie, nie wiem, nie wolno mi powiedzieć, muszę wracać, kończcie seans -- mało energii. Silniejszym mediom polecam dodatkowe okienko z wyszczególnionym statusem przybyłego na rozmowę ducha: stary duch, duch normalny, duch błądzący, duch wyklęty, grzesznik. Każdy duch, chce tego czy nie, musi powiedzieć, kim jest. Duch z niższego rzędu może wprowadzić w błąd, jeśli osoba prowadząca seans nie ma dostatecznej mocy i doświadczenia w sprawach spirytystycznych. Wszelkie wskazówki w przypadku grzesznika zawodzą i bez praktyki tu się nie obejdzie. Nieodwołany, może narobić wiele zamieszania, może dużo zniszczyć, a nawet zabić. Dobrze, jeśli wykształcimy w sobie odruch informujący nas o rodzaju przybyłego na spotkanie ducha oraz o stanie naszej traconej bezpowrotnie podczas seansu energii. Powiem tylko raz: nawet stary duch może się objawić tylko kosztem naszej energii. Każdy zaś modny efekt dźwiękowy, nie wspomnę o wizualnym, wymaga wręcz jej olbrzymich dawek. Widziałem raz medium tak osłabione, że jego ciało eteryczne skurczyło się do wielkości piłki i wyglądało jak pomarszczony starzec. Taki człowiek bez pomocy z zewnątrz stanowi łatwy cel dla każdej przybłędy z astralu. I jeszcze jedno: zetknięcie się z duchem błądzącym kosztuje nas kilkakrotnie więcej energii niż jej ilość potrzebna do łączności z duchem normalnym. Duch wyklęty, jeśli dobrze nam życzy, pobiera jej nawet kilkadziesiąt razy więcej. Grzesznik to studnia bez dna. Wyrafinowany, wykończy nas w ciągu kilku minut.
Oczywiście wiele zależy od ilości naszej witalnej mocy, którą trzeba stale uzupełniać. Energię można gromadzić przy pomocy koncentracji (nie medytacji), jak i poprzez właściwe odżywianie się. Znacznie więcej ma jej osoba trudniąca się pracą umysłową, niż człowiek pracujący fizycznie. Ogólnie przyjmuje się, że medium o przeciętnej sile może odbywać trzy-cztery dwu-trzygodzinne seanse tygodniowo. Ich przedłużanie wymaga stosowania specjalnych zabiegów regenerujących.
Jak wspomniałem, pierwsze techniki mediumiczne wyglądały raczej nieciekawie, standardowo. Jednak już na początku osiągałem przekazy liczone w setkach słów. Jednak pod warunkiem posługiwania się cienkim porcelanowym talerzykiem. Z czasem zauważyłem, że już w chwili rozpoczynania ruchu talerzyka znam treść przekazu. Wątpiąc w niezawodność intuicyjnego odbioru, jeszcze z rok cyzelowałem technikę, głośnym mówieniem wyprzedzając pojawiający się odczyt. Z czasem talerzyk już tylko korygował pojawiające się błędy. Tak wykształciła się u mnie technika pseudo-jasnosłyszenia, odbioru sygnałów nie będących ani głosem, ani literą, ani przeczuciem, lecz czymś w rodzaju pewności.
Ponieważ na jakość odbioru składa się wiele czynników, dla pewności zawsze trzymałem rękę nad planszą i talerzykiem. Kiedy z różnych przyczyn działo się coś nie tak, talerzyk drgał, przypominając o powinności utrzymywania stałego stanu skupienia. Zachodziło to zwłaszcza w obecności tych bytów, z którymi wiązały mnie zastarzałe, zakłócające mój spokój wewnętrzny emocje. W przypadku nowo poznanych dusz łatwiej mi było utrzymać stan odprężenia. Barierę stanowiły raczej emocje zakorzenione w starych związkach. To one wytrącały mnie z równowagi. No cóż, takim mnie ulepiono i nie ma się czego wstydzić.
Czy podczas seansów zajmowaliśmy się tylko wartościami ponadczasowymi? Wręcz przeciwnie. Zaczynaliśmy od samych dołów. Od pytań w rodzaju: Kiedy coś się stanie? Jak temu zaradzić? Kiedy ktoś umrze? Czy będzie koniec świata? I grali w to starzy faceci. W tym celu pozyskiwaliśmy informacje od wszystkich nam życzliwych obserwatorów. Dość szybko wykształciliśmy mechanizmy wzajemnej współpracy i zaczęliśmy ingerować w zaświaty. Pierwsze próby z komunikowaniem się w snach, dość marne, choć dla wielu interesujące, ustąpiły niebawem miejsca doświadczeniom z wychodzeniem poza ciało. Nieoczekiwane zjawisko OBE, jakie dotknęło Roberta II, pochłonęło nas bez reszty, spychając wszystkie wcześniejsze doświadczenia na plan dalszy. Zaczęła się najwspanialsza przygoda w naszym życiu. Zwłaszcza dla mnie, bo przestałem już wierzyć, że dane mi będzie jeszcze wnikać w światy z mojego dzieciństwa.
Ale zacznijmy od początku. Odpowiedzmy sobie na często zadawane pytanie: czy przebywające w zaświatach dusze zmarłych rzeczywiście mogą przekazać nam jakieś konkretne informacje? Otóż tak. I to bynajmniej niemało, o ile oczywiście płyną od istot nam życzliwych. By przybliżyć to zagadnienie, przedstawię historię pewnej rodziny. Właściwie będzie to opowieść o pewnym młodym człowieku, który korzystał z naszej pomocy przez szereg lat i który dzięki radom stamtąd lepiej ułożył sobie życie.
Kłopoty w rodzinie pana P. zaczęły się wkrótce po tym, jak na stałe przeprowadził się do kobiety, którą miał poślubić. Niebawem ich związek zdominowały wzajemne oskarżenia o nieszczerość i wybuchy niekontrolowanej agresji z obu stron. Po jakimś czasie pan P. stracił cały animusz i chęć do życia. Z człowieka dość dobrze dającego sobie radę w życiu stał się powoli emocjonalną ruiną, apatycznym młodzieńcem uzależnionym całkowicie od wybranki. Ślub pogorszył ten układ, a i uczuciowo związek ten rozpadł się jeszcze przed jego sformalizowaniem.
Kiedy pan P. znalazł się w naszym gabinecie, prosząc, byśmy zajęli się duchami grasującymi w jego mieszkaniu, podejrzewaliśmy raczej, iż miał się znaleźć tu jako pacjent Zygmunta, a nie jako uczestnik seansu spirytystycznego. Nawet potwierdzone przez małżonkę dziwne fakty, jakie utrudniały im pomieszkiwanie, zdawały się świadczyć raczej o pewnego rodzaju histerii, która mogła uruchomić ponadnaturalne siły któregoś z domowników.
Ale już pierwsze badanie ujawniło obecność bardzo silnego ducha, który nawiedzał mieszkanie państwa P. To on zakłócał działanie telewizora, głośno chadzał po pokoju, przybijał gwoźdźmi watę do ściany, stwarzał miejsca wyraźnie odczuwalnego chłodu, trzaskał garnkami, tłukł żarówki, przewieszał obrazy i co najgorsze - przejmował kontrolę nad zachowaniem małżonków. Skłócał ich, a pana P. doprowadził wręcz do załamania nerwowego.
Pierwszy seans zakończył się fiaskiem. Wezwany duch nie zamierzał się z nami kontaktować. Zaskakujące było to, że nie odczuwałem chłodu, charakterystycznego dla obecności duchów niższych, ale jednocześnie ten sam duch zamknął nam drogę do kontaktu z pozostałymi bytami. I to było ciekawe. Był poza tym bardzo silny i trochę arogancki: by dać nam dowody swojej nieustępliwości (pośrednio - władzy nad państwem P.) - wielokrotnie obszedł nasz stół, stukając po podłodze niczym marynarz z drewnianą nogą. Potem zgasił świeczki i zamilkł. Czuliśmy jednak cały czas jego obecność. Odwołany odchodził, lecz na niewiele to się zdało, gdyż za każdym razem, gdy wzywaliśmy przyjaciół, on zjawiał się pierwszy, blokując im do nas dostęp.
Dwa dni później ponowiliśmy kontakt, nie wspominając o tym zainteresowanym. Podejrzewaliśmy, że poinformowany o naszych zamiarach, złośliwy duch kolejny raz odetnie nas od zaświatów. Nawet gdyby państwo P. starali się utrzymać całą sprawę w tajemnicy przed duchem, to nie wolno zapominać, że silny duch z łatwością może odczytać ludzkie myśli, ba! potrafi zajrzeć do pamięci nawet wbrew życzeniu człowieka. Mając to na uwadze, zorganizowaliśmy seans w tajemnicy. I udało się. Już za pierwszym razem nawiązaliśmy łączność z naszymi. Byłem wówczas dość dobrze wzmocniony energetycznie, więc już po kilku zdaniach odczytanych talerzykiem wpadłem w lekki trans i resztę seansu odbyliśmy z wykorzystaniem jasnosłyszenia.
I co się okazało? Otóż pani P. nie była taką pierwszą lepszą osobą. Jej duchowym powołaniem było przywództwo. Męża zaś - nauka. To znaczy: na tamtym świecie ona była przywódcą duchowym, on naukowcem. I pod tym kątem realizowali swoje przeznaczenia we wszystkich inkarnacjach. On był duchownym, lekarzem, chemikiem, magiem i tak dalej, a więc niemal zawsze stykał się z wiedzą pod jakąkolwiek postacią; ona zaś była lekarzem, politykiem szlachcianką, a nawet żoną faraona. Miała więc intuicyjne pojęcie o manipulowaniu ludźmi i wygrywaniu jednych przeciwko drugim. Dlatego, choć starsza od męża o lat sześć, obarczona na dodatek dzieckiem z pierwszego związku i niezbyt chwalebną reputacją, umiała się w życiu dobrze ustawić. Bez problemu owinęła sobie pana P. wokół palca, choć ten był początkowo zainteresowany młodą i atrakcyjną dziewczyną z sąsiedztwa, z którą zresztą był po słowie. Wszyscy byli bardzo zaskoczeni, gdy przystojny student rzucił naukę i zdał się na łaskę starszej, mało atrakcyjnej kobiety.
Nie bez potrzeby tyle uwagi poświęcam przyczynom zejścia się tych dwojga ludzi, które u postronnych obserwatorów wydawały się co najmniej dziwne. Nieliczni wiedzą, że przywództwo na drugim świecie wiąże się z dysponowaniem pewną mocą, niedostępną pozostałym duszom. Dzięki temu pani P. osiągała w życiu to, co chciała. A że chciała niewiele, to inna sprawa, związana raczej ze środowiskiem i posiadanym wykształceniem niż z możliwościami. Jako fryzjerka nie na wiele mogła sobie pozwolić. Ale jako wolny duch - i owszem. Pierwszego męża zdominowała. Gdy się opamiętał, bez problemu odebrała mu dziecko i puściła z torbami. Potem nastał radosny okres niezależności: kawiarnie i rozliczne przygody. Spotkanie z panem P. zburzyło tę sielankę. To zejście się było jednak im pisane. Postanowili to już w zaświatach i otrzymali na to zgodę. Nie wiedzieli jednak, że dzieciństwo pana P. potoczy się zupełnie inaczej, niż było zaplanowane, i że inna dusza postanowi uczestniczyć w tych zmianach. Wiedziała bowiem, że państwo P. się rozejdą.
Najciekawsze w tym wszystkim są karmiczne powiązania. Państwo P. także w ostatnim życiu było małżeństwem. Mieszkali w Krakowie na początku tego stulecia, on był chemikiem średniej klasy, ona dość wziętym lekarzem dziecięcym. Może dlatego w tym życiu on nie cierpiał chemii, na samo wspomnienie o niej dostając gorączki, ona nie wiadomo skąd zawsze potrafiła podleczyć dzieci. Przy tym dobrze orientowała się w ziołolecznictwie, choć do żadnego zielnika nie zaglądała. Mąż także podzielał to zainteresowanie, jednak chyba tylko dlatego, że coś go zawsze korciło, by roztłuc jakieś zielsko w moździerzu.
Nim przejdziemy do trzeciego aktora dramatu, skupmy się na chronologii. Mamy więc ducha stukającego i niesnaski między małżonkami. Cofnijmy się teraz o kilka miesięcy. Pani P., która jeszcze wtedy była panią S., wprowadziła się po rozwodzie z powrotem do rodziców. Krótką radość dziadków z obecności wnuczki zakłóciły niebawem nocne eskapady córki, zwanej roboczo panią S. Pani S. pragnęła oddychać pełną piersią i nie ma co jej się dziwić: była jeszcze młoda i lubiła się zabawić. To doprowadziło do konfliktu z rodzicami. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. I pewnego razu, idąc przez miejski rynek, zniechęcona do życia ciągłymi kłótniami z rodzicami, pani S. zapragnęła usamodzielnić się. Do tego brakowało jej tylko jednego: własnego mieszkania, którego nie miała. Mało tego - zdobycie takiego bez wieloletniego odkładania oszczędności na książeczce mieszkaniowej i odczekania swego w długiej kolejce graniczyło z cudem. Dobrze o tym wiedziała i z tego powodu była bardzo zła.
W tej samej chwili naprzeciwko niej ukazała się dobrze jej znana postać staruszki - samotnie żyjącej kobiety. Świadomość posiadania przez starowinkę tak potrzebnego jej lokum doprowadziła ją do szaleństwa: nie bacząc na rangę słów wyrzekła w duchu przekleństwo, które podchwyciły związane z nią od lat złe duchy: ?Ta stara krowa gnieździ się sama, a ja się męczę? Żeby zdechła...? I stało się: kilka godzin później, wracając tą samą drogą przez rynek, staruszka poślizgnęła się i upadła tak nieszczęśliwie, że wkrótce skonała. Niby zwykły przypadek.
Pani S. w jakiś sposób dowiedziała się o tym następnego dnia i wykorzystując znajomości, w tydzień wprowadziła się do mieszkania po tragicznie zmarłej kobiecie. Nie wiedziała, że sama była przyczyną jej tragedii i że kiedyś przyjdzie jej za to zapłacić. Jako przywódczyni, miała intuicyjną, ale pełną świadomość korzystania z własnej mocy. Zresztą niejeden raz w życiu bawiła się na to konto, otrzymując zawsze to, co chciała. Złe duchy, które spełniły jej prośbę, podcinając staruszce nogi, zagwarantowały sobie dług wdzięczności po śmierci i wsparcie energetyczne za żywota. Związały się z nią na dobre.
One też pomogły usidlić pana P. i po miesięcznej znajomości (!) postawić w Urzędzie Stanu Cywilnego. Pan P. gasł z dnia na dzień. Stał się mrukliwy, wiecznie zmęczony i emocjonalnie zależny od połowicy. Przeszedł niekorzystną metamorfozę. Nadto pani P. od samego początku stanowiła w stosunku do męża opozycję energetyczną, przechwytując każdą nadwyżkę jego energii. To go pokonało. Błądząc w domysłach, zaczął upatrywać (i słusznie) źródło zła w poślubionej kobiecie. Wówczas prawem moralnym do akcji wkroczył duch staruszki. Rozgościł się na dobre w ich, czyli swoim dawnym mieszkaniu, i wziął pana P. w obronę. Rozbudził w nim chęć do życia i starał się, aby pan P. przejrzał w końcu na oczy. Lecz ta wykluwająca się niezależność była nie w smak pani P. i wspierającym ją duchom. Na planie astralnym rozegrała się wojna, której fizyczne manifestacje niewiele mogą powiedzieć o jej prawdziwych rozmiarach. Na takim etapie partyzantki pan P. znalazł się u nas, błagając o pomoc.
Prosiliśmy naszych znajomych o wsparcie, o porozmawianie z duchem staruszki i skłonienie go do przyjścia na seans. Niestety, staruszka była duchem normalnym i miała prawo odmówić naszej prośbie. Byliśmy bezsilni. Jednak kiedy o to samo poprosił pan P., duch staruszki przybył na spotkanie i przeprowadził z zainteresowanym ciekawą rozmowę.
Na początku staruszka wyraziła głęboki żal o to, że wyrwano ją z życia, gdy mogła jeszcze tyle zrobić. I choć przeszła przez życie godnie i nie musi się oczyszczać, to jednak boleśnie odczuwa ciężar nie dokończonej pracy. Obiecała też nie pojawiać się więcej, jeśli pan P. sobie tego nie życzy. Potem własnymi słowami zdała relację z tego, co działo się w domu państwa P. Poradziła też, jak z tego kłopotu wyjść. O dziwo, pan P. zgodził się z duchem w całej rozciągłości jego wywodu i postanowił walczyć o siebie.
Duch staruszki przestał niepokoić państwa P. Stosunki między małżonkami wróciły do względnej równowagi, a narodziny pierwszego syna po raz kolejny wykazały, jak łatwo przegrać życie w obliczu oczywistego. Pan P. poddał się całkowicie. Potem przyszedł drugi syn, a z nim depresja. Pan P. kochał dzieci i złożył im siebie w ofierze.
Minęły cztery długie lata. Mamy kolejną odsłonę. W środku nocy pana P. wyrwa ze snu przemożny strach. Otwiera oczy, ale nie jest w stanie się poruszać. To, co ujrzał, przeraziło go do reszty. Na jego piersi siedział mały potwór wielkości ludzkiej głowy, przypominający trola. Siedział i sączył życiodajne fluidy wprost z jego krtani. Pan P. nie potrafił wykonać najmniejszego ruchu, a z każdym oddechem zmory coraz wyraźniej czuł, jak opuszczają go siły. Walczył o życie. Krzyczał, ale żaden głos nie wydobywał się z piersi. Nie potrafił poruszyć ręką ani nogą. Upiór kontrolował wszystkie jego reakcje. Robił, co chciał. Sytuacja stawała się dramatyczna. Panu P. pozostało już tylko liczenie czasu. Liczył sekundy i wzywał Boga na pomoc. Pot zrosił mu całe ciało i pościel stopiła się ze skórą w jedną zgniłą skorupę. Przez moment wydawało się, że nie pozostało nic innego, jak tylko zrobić rachunek sumienia. Kiedy pan P. stracił wiarę w ocalenie, zmora ustąpiła. Znikła nagle, pozostawiając w człowieku zdruzgotaną wizję ludzkich możliwości. Pan P. przestraszył się nie na żarty. Przyjął to ostrzeżenie jako odpowiedź na kolejną próbę wyrwania się spod wpływów żony, ale żadnych konkretnych kroków nie poczynił.
Dwa dni później wieczorem najmłodszy syn zaczyna się dusić. Nie potrafi złapać oddechu i puchnie w oczach. Wygląda to tak, jakby ktoś wlewał mu do ciała wodę. W ciągu kilku minut sytuacja staje się niebezpieczna: syn traci świadomość i zapada w śpiączkę. Matka biegnie do sąsiadki dzwonić po pogotowie, a ojciec przytomnieje: mając przed oczyma przedostatnią noc, domyślając się kolejnego ataku zła, kładzie ręce na piersi dziecka i wzywa ducha staruszki na pomoc. 20 minut później dziecko znajduje się już na oddziale intensywnej terapii, ale pan P. jak w transie leży na podłodze i nadal wzywa ducha. Raptownie odczuwa głęboką ulgę, już wie, że dziecko jest bezpieczne. Patrzy na zegarek: 21.30. Nazajutrz żona przyznaje, że gdzieś koło tej godziny dziecko odzyskało świadomość i zaczęło się zachowywać tak, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Lekarze nie wiedzieli, jak to wytłumaczyć.
Pan P. ponownie znalazł się za spirytystycznym stołem, czekając na reakcję zaświatów. Ale duch staruszki więcej się nie pojawił, choć to ona pomogła dziecku w potrzebie, przyszli za to jego bliscy. Co się okazało... Pani P. powróciła do dawnego trybu życia. Faktem jest, że od czasu zejścia się z obecnym mężczyzną do pracy więcej nie poszła, ale o dom dbała i czystość zachowywała. Ponieważ mąż pracował na kopalni na tak zwanej nocnej zmianie, pani P. bez problemów oddawała się dawnym uciechom, robiąc to nawet z kolegami męża z pracy. Ale - o to właśnie chodzi - ponieważ małżonek w tych sprawach wykazywał filozoficzną tolerancję, z uśmiechem wysłuchując życzliwych donosów i nie wspominając o tym połowicy, ta po czasie - wiedząc, że nie robi dobrze - zaczęła odczuwać wyrzuty sumienia, tym samym prowokując ataki złego. Życzliwe dusze prosiły, by pan P. się opamiętał, by znalazł rozwiązanie, nim będzie za późno.
Pół roku później państwo P., chcąc ratować rozpadające się małżeństwo, wyjechali za granicę, gdzie zdali się na azyl polityczny. Jednak zapowiadany raj nie wyglądał tak kolorowo. Między nimi też nic się nie poprawiło. Po dwóch miesiącach pan P. znalazł pracę w odległej miejscowości i chcąc ją utrzymać, musiał tam zamieszkać. Przebywając całymi tygodniami poza domem, pan P. zaczął się budzić, wyzwalać spod wpływu żony. Ustały nawet ataki złego. Za to pani P. wpadła w szał. Robiła, co mogła, aby męża znowu uzależnić od siebie. Jak nic brakowało jej jego obecności. W tych zapędach nie kontrolowała już własnego zachowania. Za wszelką cenę musiała mieć męża przy sobie. Doprowadziła do utraty przez męża pracy, nastawiła dzieci przeciwko niemu, a nawet podsunęła mu takich znajomych, którzy o wszystkim jej donosili, wywierając na męża presję pod kątem jej zaleceń. Próbowała odzyskać utraconą pozycję dominy. Poczyniła nawet pewne nieuczciwe starania urzędowe, lecz mąż, przejrzawszy jej zabiegi, złożył papiery o powrót do kraju. Pani P. nie mogła do tego dopuścić. Wróciła za nim. Lecz pan P. sześć dni później wyjeżdża z powrotem za granicę, zapowiadając, że to koniec ich wspólnego pożycia, że będzie łożył na dzieci, lecz już razem nie zamieszkają. Zapowiedział rozwód. Trudna to była decyzja: kochał dzieci do szaleństwa, ale bał się, że jak wróci, to nie wytrzyma i targnie się na życie. A to byłoby jeszcze gorszym rozwiązaniem.
Aż tu nagle oboje małżonków w tym samym czasie znajduje sobie nowych partnerów. Zauroczenie jest totalne. W przypadku pana P. jest to miłość z poprzednich wcieleń: pani B., nowa wybranka pana P., była jego niespełnioną miłością aż dwukrotnie. Po raz pierwszy poznali się w Polsce na przełomie XVI i XVII wieku. On, zubożały szlachcic, nie miał szans na zdobycie ręki zamożnej szlachcianki. Przyłapany na schadzce, salwuje się ucieczką i przepada bez wieści. Wypala żar serca w wojennej zawierusze i niebawem ginie. Ale miłość szlachcianki nie wytrzymuje rozłąki. Mimo zamążpójścia, mimo zrodzenia dzieci, szlachcianka umiera z tęsknoty za dawną miłością. Po raz kolejny niespełnionych kochanków los rzuca do Francji w czasy po rewolucji francuskiej. On jest urzędnikiem państwowym, uwikłanym w ciągłe afery, bezdzietnym i samotnie mieszkającym kawalerem. Ona - dorobkiewiczem, jak po drugiej stronie zwie się popularnie kurtyzany. Różnica klas społecznych przekreśla nadzieję na sformalizowanie tej miłości. Ale trwali w niej aż do końca. Obecne zejście się nieszczęśliwej pary podziałało jak katalizator: wpadli w sieci miłości. Zostali zaczarowani.
U pani P. miłość jest innego rodzaju - ona potrzebuje ciągłych dostaw energii. Każdy jest cenny, kto ma ją w nadmiarze. Jeśli dodamy do tego dwudziestoletnią różnicę wieku oraz zaleciałości karmiczne: pan W. (nowy wybranek) w jednym z wcieleń był jej pierworodnym synem - to można wytłumaczyć uczucie, jakie ich połączyło. Jeśli łatwo usprawiedliwić panią P., wiadomo: młodość, energia, matczyne uczucia - to już inaczej to wygląda w przypadku pana W. Coś go trzyma przy partnerce, ale nie wie co. O sprawach karmicznych nie ma zielonego pojęcia. Jednak przy pani P. odczuwa błogi spokój. Nie domyśla się, że jego nadmierne popędy i energetyczna nadprodukcja są skrzętnie przechwytywane przez panią P. i pozostające na jej usługach byty. Pan W. staje się ich bezwolnym żywicielem. Jego wrodzona agresywność topnieje, co uważa za pożądane. Z człowieka wojowniczego, wręcz opryskliwego, staje się pantoflarzem. Zgaszony, wykonuje wszystkie jej polecenia i uważa to za wyróżnienie.
I tu zaczyna się koniec przygody. Mijają miesiące. Pewne swego duchy podburzają panią P., prowokują sytuacje, w których mogłyby przejmować kontrolę nad innymi. Zaczynają się utarczki z sąsiadami. Każdy unika pani P. jak tylko może. Wszyscy wiedzą, że ma złe oko, że przed niczym się nie cofnie. Pani P. uderza więc w najbliższych - nastawia dzieci przeciwko ojcu i posyła w stronę byłego już męża tysiące nienawistnych myśli.
Pozornie wszystko rozgrywa się w świecie fizycznym. Bo oto mamy do czynienia z wieloma sprawami sądowymi, w których pani P. domaga się sprawiedliwości. To domaganie się sprawiedliwości jest tylko przykrywką prawdziwych intencji. W rzeczywistości pan P. musi ponieść karę za wyłamanie się spod jej opieki. Duchy także pragną odwetu. Wytoczone sprawy są poważne i tylko dzięki własnemu sprytowi i opanowaniu pan P. zawdzięcza, że nie trafia za kratki. Bo oto oskarżony jest o bicie żony i dzieci. I choć takie incydenty nie miały miejsca, to wyszkolone przyjaciółki pani P. przyznają przed obliczem Temidy, że pan P. to prawdziwy tyran. Wszyscy jak zahipnotyzowani biorą stronę pani P. Kolejne sprawy, łącznie z poważnymi sprawami celno-skarbowymi, na których niedawny wspólnik, a obecnie świadek koronny, czyli pani P., zadaje przysłowiowy cios w plecy, wszystkie one - choć z bożą pomocą umorzone - podkopują zdrowie pana P. Między nim a panią B., obecną małżonką, dochodzi do konfliktów. Całe życie wydaje się panu P. stekiem niedorzeczności. Załamuje się.
Wtedy w mieszkaniu nowego państwa P. zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Czyjaś życzliwa dłoń dzień w dzień zrzuca w łazience na podłogę wszystkie kosmetyki, jedne ubrania giną, inne są cięte. Małżonkowie stają się drażliwi i krzyczą na siebie z byle powodu. Oboje są wiecznie niewyspani i przemęczeni. W tym układzie wizyta pana P. u nas wydaje się mieć uzasadnione podstawy. Ale ani on, ani my nie spodziewaliśmy się zetknąć z aż tak potężnymi siłami. Całą sprawę traktowaliśmy w kategoriach układów z duchami, obrony przed nimi i tworzenia pozytywnych wibracji. Nikt z nas nie przypuszczał, że mamy do czynienia z prawdziwym złem.
Pierwszy seans nie przyniósł żadnych sensacji. Przyjaciele stamtąd sprowadzili do nas bliskich krewnych pana P. i rozpoczął się korowód pozdrowień, pytań i ostrzeżeń. Po dwóch godzinach wyczerpującej energetycznie rozmowy dusze odeszły. Przyrzekły wrócić z potrzebnymi nam informacjami. Wiadomo bowiem, że na drugim świecie nawet najbliżsi niewiele wiedzą o losach żyjących.
Pomijając kwestię ludzkiego braterstwa, trzeba wziąć pod uwagę i to, że dusze prowadzą tam swoje własne intensywne życie i że o nas tutaj wiedzą tyle, na ile pozwala im nasza pamięć o nich. Jeśli dużo i życzliwie ich wspominamy, schodzą po linii naszego głosu i są w stanie dość szybko to i owo ustalić. W przeciwnym razie wiedzą mało lub zgoła nic. Jednak dużo potrafią się dowiedzieć, tyle że nie wszystko mogą przekazać. Jedynie dusze od starego ducha począwszy mają większe możliwości. Dlatego niech się nikt nie dziwi, że dobra wróżka jest w stanie przekazać więcej interesujących nas informacji niż duchy. One na to potrzebują czasu i zgody danej przez duchy wyższe. Za to od razu mogą wyjawić wszystkie sekrety związane z naszym duchowym dojrzewaniem.
Akurat w tym samym czasie przeprowadzaliśmy egzorcyzmy nad pewną dziewczyną wyrwaną z rąk mało znanej sekty. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, iż opętana stała się niebezpieczna nawet dla samych członków parareligijnej jednostki, którzy się jej dyskretnie pozbyli. Odnaleziona przez policję na katowickim dworcu kolejowym Beatka w opłakanym stanie wróciła do domu. Równolegle Robert II intensywnie eksplorował swoje światy, przekazując nam jednocześnie coraz mniej danych. Słowem wytworzyła się bardzo niekorzystna sytuacja, w której siły zła mogły się sprzysięgnąć przeciwko nam. Połączyć się i zwyciężyć. Wszystko stało się nagle i zupełnie nas zaskoczyło. Jednak kilka dni przed zapowiadanym seansem pana P. z krewnymi, odbyłem krótką podróż astralną, dzięki której mogłem wszystko zrozumieć.
Był późny wieczór. Żona była z wizytą u teściów, więc miałem dużo czasu na eksperymenty. Zazwyczaj musiałem czekać, aż dzieci usną i ustanie ruch w całym mieszkaniu, w przeciwnym razie - kiedy byłem emocjonalnie pobudzony - przeszkadzał mi każdy dźwięk, czyniąc z przygotowań do wyjścia poza ciało prawdziwą mordęgę. Tym razem wszystko wyglądało jak należy i zamierzałem nawet dostać się w światy Roberta II.
Już uspokajając oddech, czułem psychiczny dyskomfort. Wyglądało to tak, jakbym usiłował włożyć umysł do przyciasnego ubranka. Takie skojarzenie wydawało mi się wówczas najtrafniejsze. Jednak po chwili zamigotały obrazy, rozluźnione ciało dostało drgawek i wyskoczyłem z niego jak z pociągu. Czasami wyrzucało mnie, jak gdyby w ciele istniało ciśnienie, które musiało się rozprężyć, a ja mu stałem na przeszkodzie, niczym korek w butelce.
Powiodłem oczami dookoła i poczułem się niepewnie. Albo moje zmysły stępiały, albo doświadczałem czegoś nowego. Wszystko było szare i nijakie, niczym z archiwalnego filmu. Kolory, jeśli już dało się je dostrzec, płowiały wprost w oczach. Początkowo sądziłem, że to efekt zmęczenia i nie ma co się tym przejmować. Wyszedłem z mieszkania i rozpocząłem lot ku posesji państwa P. I wtedy zobaczyłem to - mojego anonimowego obserwatora: czarną, nieco upostaciowioną chmurę. Żadnych kolorowych myślokształtów czy eterycznych form życia. Tylko odpychający swoją obecnością zimny twór. Wiedziałem, że nic mi nie może zrobić, ale poczułem się nieswojo.
W mieszkaniu państwa P. panowała identyczna szarość, jak gdyby ktoś umyślnie pokrył wszystko stagnacją i rozpadem. Pan P. leżał właśnie na kanapie i oglądał telewizję, a między nim a ekranem rozkoszowały się tańcem upiory. Radowały się, zawijały, unosiły tam i z powrotem. Wiedziałem już, że dom jest nawiedzony, że duchy nie odpuszczą, że to poważna sprawa.
Poszedłem dalej. Pani P. kończyła toaletę. Wychodziła spod prysznica. Właśnie zamierzałem się wycofać, gdy spostrzegłem, jak siedzący obok toalety cień przywarł do niej zaraz po tym, jak ustały strugi wody. W okolicach krzyża dało się zauważyć pasmo szarości, co zwiastowało prawdopodobnie wystąpienie stanu zapalnego w tym rejonie. Mogło to powodować poważne bóle krzyża, jak i choroby kobiece. Oznaczało jednak odpływ energii.
Ponieważ we wszystkich trudniejszych przypadkach korzystaliśmy z pomocy Karola, mimochodem pomyślałem, że dobrze byłoby mieć go teraz przy sobie. Zapomniałem, że myśl w astralu natychmiast trafia do adresata, i nim się spostrzegłem, Karol pociągnął mnie za sobą. Cieszyłem się z tego spotkania jak nigdy. Wylecieliśmy w otwartą przestrzeń i chwilę potem stałem się świadkiem przerażających scen, odbywających się tym razem w mieszkaniu pani W.
Tylko logika kazała się domyślać, że oglądane monstrum jest człowiekiem. Pani W. przypominała wyglądem rozpadające się zwłoki: cała jej aura była poszarpana, a pod czarnymi smugami traciły się nawet kolory ubrania. W niczym nie przypominała kobiety. Powiedziałbym nawet, że trudno byłoby się dopatrywać w tej istocie czegokolwiek ludzkiego. A jeśli już - to wyjątkowo odrażającego i złego. Zły duch posiadł ją bezgranicznie. Kiedy tak stałem i przyglądałem się dziwadłu, te odwróciło głowę w moją stronę i gniewnie i ironicznie wydęło wargi. Na ten ułamek sekundy jego postać wysunęła się nieco poza kontury ciała nosiciela i pani P. lekko się ożywiła. Albo tylko tak mi się zdało. Pan W. siedział przed telewizorem otoczony całą zgrają ciemnych postaci, niewielkich, jakby cierpliwie czekających na dzień, w którym staną się dorosłe. Młodszy syn pani W. posiadał dwóch opiekunów trwale przyssanych do ciała, tylko starszy uparcie bronił się prze atakiem na poziomie eterycznym. Widać jednak było, że i on wkrótce się podda. Przy tak zmasowanym ataku nie miał na dłuższą metę żadnych szans.
Usłyszałem nieprzyjemne rzężenie i dostrzegłem wokół swoich nóg szybki ruch. Coś chwyciło mnie za nogi i poczęło ciągnąć w dół. Przestraszyłem się nie na żarty. Odruchowo wyciągnąłem rękę w stronę Karola, lecz trafiłem w pustkę. Coś we mnie pękło - moja pewność siebie. Kolejny intruz przywarł mi do pleców, zasłaniając łapami oczy. I autentycznie przestałem cokolwiek widzieć. Strach zdławił krtań i coraz trudniej łapałem powietrze. Ja się dusiłem... dusiłem tam, gdzie się nie oddycha... Nagły przebłysk inteligencji... i odnalazłem się wśród żywych. Spoglądając z radością na zasłonięte okno własnego pokoju, słyszałem nadal szyderczy głos, przypominający mi reminiscencją (nie zdradzę, o co chodzi) o moich sekretnych ułomnościach, które przez wiele lat osłabiały moją wolę. Brzmiało to jak zapowiedź frontalnego ataku.
Nastały sądne dni. W mieszkaniach wszystkich członków Grupy Mateusza rozpętało się piekło. Naczynia pękały z hukiem, przedmioty latały gdzie chciały, psy za żadne skarby nie chciały przekroczyć progów mieszkań, niewidzialna siła biła nas i poniżała. Zdzierano z nas ubrania i niszczono materace. Bogu dzięki, że udało się nam wywieźć dzieci i że ataki ich nie dosięgły. Największe zniszczenia dotknęły dom Zygmunta. Popękały ściany, boazeria sama się spaliła, stół, przy którym przeprowadzano sensy, korniki zżarły w tydzień. Na suficie w gabinecie pojawiła się pleśń, układająca się plackami we wzór szyderczo wykrzywionej twarzy. Mydła śmierdziały tak, że nie sposób ich było używać. U Roberta II niewidzialna siła na oczach przerażonej żony zmiażdżyła drzwi do pokoju. Bezustannie czuliśmy się obserwowani. Popadaliśmy w paranoję. Traciliśmy wiarę. Kościół odrzucił naszą prośbę o pomoc. Pan z Bielska, który jako jedyny odpowiedział na nasz apel w ogłoszeniach, błyskawicznie wycofał się z deklarowanej pomocy. Inni reklamujący się jako znani egzorcyści okazali się albo oszustami, albo ludźmi naiwnymi. Byliśmy zdani na własne siły. Modliliśmy się w duchu bez przerwy i urządzaliśmy zbiorowe koncentracje. W czasie desperackich prób oporu coś nas wówczas przewracało, a Grzegorza usiłowało nawet powiesić na lampie. Byliśmy zrozpaczeni. Zaświaty pozostały głuche na nasze wezwania. Żadne wyjście poza ciało się nie powiodło, żaden nasz głos nie został usłyszany. Ponosiliśmy karę za naszą ciekawość, za usiłowanie pokonania zła.
Piekło trwało przeszło dwa miesiące. Niektórzy wzięli urlopy. Kolega z komisariatu, w obecności którego działy się w pracy nieprzyjemne rzeczy, dostał nawet dodatkowy urlop. Czarna rozpacz. Jednak pewnego dnia wszystko ustało tak nagle, jak się pojawiło. Byliśmy zdumieni, ale zgodnie określiliśmy ten stan jako ciszę przed burzą. Po zwołującym nas telefonie od Zygmunta odetchnęliśmy jednak z ulgą: odezwali się nasi z zaświatów. Czyżby to oni rozprawili się z siłami zła?
Gabinet przedstawiał sobą opłakany wygląd, jednak nikt się tym nie przejmował. Już od drzwi wyczułem obecność wielu przyjaznych nam energii. Potem ujrzałem, jak grupują okrąg wokół nas i zaczynają przemawiać. Wpadłem w trans. Przekaz był jednoznaczny: niebezpieczeństwo minęło. Wszystko skończyło się pomyślnie. Jednak dość szybko przestaliśmy być usatysfakcjonowani z takiego rozwiązania: zło ustąpiło, lecz Robert II nie wróci. Podczas swojego wyjścia w astral udało mu się skontaktować z naszymi przyjaciółmi i prosić ich o pomoc. Pomógł, lecz z nieznanych nam przyczyn postanowił nie wracać do świata żywych. Odchodził główny członek Grypy Mateusza. Bez niego nic nie mogło być takie jak dawniej.
- Dlaczego? - spytałem w imieniu nas wszystkich.
- Moje życie dobiegło kresu ? przyznał duch Roberta II. - Nie muszę już tu przebywać. I nie chcę. To czysty przypadek, że mogłem się wam przydać. Nie obwiniajcie się za moje odejście. To wyłącznie mój wybór. Tam czeka na mnie wiele do zrobienia.
- To twoja zasługa? - powiodłem ręką po otoczeniu.
- Nie. Wsparli nas nasi przyjaciele. Uczynili to jednak niezgodnie z prawem tego świata i konsekwencje ich nie miną. Pomogli nam z czystości serca i chętnie. Proszą jednak, byście przerwali doświadczenia, gdyż sprawa nie jest zakończona.
Potem padły jeszcze szczegółowe instrukcje dotyczące uporządkowania ziemskich spraw Roberta II, parę zdań ostrzeżeń i współczucia. Z naszej strony posypał się stek podziękowań i nad ranem mogliśmy powrócić do normalnego życia. Jednak nim zajęliśmy się własnymi sprawami, spełniliśmy wszystkie prośby Roberta II. Duszę, która wstąpiła w jego ciało, by zamknąć wszystkie jego sprawy ziemskie, łącznie z likwidacją firmy, wsparliśmy we wszystkich poczynaniach. I choć dziwiło nas to niepomiernie, przybysz w zachowaniu bardzo przypominał pierwotnego właściciela ciała. Jak mawiał, w trudnych chwilach Robert II dodawał mu otuchy. Miał on umowę z Robertem II, która zezwalała mu na wykorzystanie ciała do jego własnych celów. Wkrótce ciało Roberta II opuściło granice naszego kraju i fizyczny kontakt z nim urwał się na zawsze. I jeśli ktokolwiek powie, że to niemożliwe, że obca dusza nie może wejść w ciało posiadające zupełnie odmienną wibrację, że takie dopasowanie jest fikcją, to zgodzę się z nim w 99 procentach. Powiem więcej, im dalej od wstrząsających wydarzeń z przeszłości, tym mniej w nie wierzę. Wiem jednak, że niedługo dane mi będzie wejść na stałe w świat Roberta II i zrozumieć przyczyny tego zjawiska.
Od czasu tych wydarzeń członkowie Grupy Mateusza przestali organizować spotkania i stało się jasne, że nikt nie zamierza reaktywować przerwanej działalności. Tamten świat na stałe zmienił nasze wyobrażenie o jego atrakcyjności. Ja osobiście jeszcze podejmowałem parokrotnie próby kontaktu z zaświatami, bo bardzo mi tego brakowało, ale za każdym razem oddziaływały na mnie wyjątkowo niszczące siły. Każde otwarcie się na astral, czy to poprzez koncentrację, czy poprzez mediumiczne techniki, zawsze prowokowało zło, które wolno i nieustępliwie zdobywało mnie kawałek po kawałeczku: niszczyło ciało i gwałciło umysł. Aż nastał dzień, w którym ? chcąc ratować resztki zdrowego rozsądku - musiałem na zawsze zrezygnować z lustracji nieznanego. Ale nawet wtedy mi nie odpuszczono. Dziewięć lat trwał mój bój z siłami ciemności, nim ostatecznie odzyskałem kontrolę nad swoim własnym życiem. Dziś wszystko jest w porządku, wszystko się we mnie uspokoiło, i tylko sporadycznie zajmuję się sprawami, które do niedawna stanowiły treść mojego życia, które wypełniały mnie bez reszty. Niestety, za swoją ciekawość poniosłem okrutną karę: straciłem kochaną rodzinę, najbliższe mi w tym życiu osoby, które nie potrafiąc wytrwać przy mnie w tym trudnym okresie, znalazły spokój daleko poza moim światem...
Jedyną pozytywną stroną całego zamieszania było szczęście państwa P., którzy, pozbawieni towarzystwa ciemności, mogli nareszcie odetchnąć i zająć się swoimi sprawami, a nade wszystko odtworzyć czar gasnącej między nimi miłości. U państwa W. sytuacja również się poprawiła, choć nie wygląda tak dobrze, jakbyśmy tego chcieli...